To tu, to tam Rosja 1989 Włochy 1992 Wenecja 1994 Krutynia 1995 Turcja 1996 Bułgaria 2002 Lwów 2004 Słowacja 2006 Transylwania 2006 Czarnogóra 2006 Morawy 2006 Słowacja 2007 Rumunia 2007 Węgry 2007 Słowenia 20007 |
Szlak z duchami
SŁOWENIA: 17.10-21.10.2007 Duchy bywają kapryśne. I niejednoznaczne. Rządzą się swoimi prawami. Jak mają taką fantazję, ukazują się w całej okazałości, dają się poznać z dobrej lub ze złej strony, jeśli wolą być enigmatyczne, dają tylko do zrozumienia jaki maja charakter i jak można je obłaskawić. Duchy miejsc bywają niejednoznaczne i kapryśne. Chociaż wiadomo jak to jest z duchami – być może ich wcale nie ma... I nie wiem, jak to było z Duchem Słowenii. Podejrzewałabym, że go nie ma, gdyby nie pewna mżawka... 17.10.2007-środa Maribor
nad Drawą czyli historyczna winnica
Pierwszy postój w Mariborze. Nie jest to
łatwe miejsce do parkowania. Jeździmy ponad pół godziny zanim wreszcie
znajdziemy miejsce. Stare Miasto czeka na nas po drugiej stronie rzeki
– Drawy. Wczesnym rankiem Drawa w Mariborze wyglądała pięknie, gdy
słońce skośnie oświetliło wodę, w której odbijało
się stare miasto. Zaraz za mostem znajdujemy najstarszą owocująca
winorośl – 400 lat odradzania – liście, pąki, owoce, żółknienie, zima i
znowu, i już 400 takich pór roku. Pielęgnowana z pietyzmem, jak
przystało na zabytek UNESCO, nie wygląda wcale okazale. Ot,
pnącze, jakich wiele, tyle, że osamotnione, bez towarzyszących mu
szpalerów winorośli i nadmiaru gron. Dostojne. W żółtych płomieniach
liści jesień dopala się ślicznie, grudzień ucieka za grudniem, styczeń
stuka za styczniem, a ono sobie rośnie elitarnie. Daje nawet wino. 400
butelek rocznie. Dla specjalnych gości. My jednak nie elita,
poszukamy więc na winnym szlaku czegoś bardziej egalitarnego. Wspinamy się wąskimi uliczkami do centrum. Grajski Trg wzięły w posiadanie białe posągi otaczające kolumnę morową ze złotą Matką Boską, a wokół biało-rdzawe kamienice, spokój porannego miasta. Przechodzimy przez rzędy podcieni, aby wyjść na Plac Slomskov Trg przy XIII wiecznej Katedrze Św. Jana Chrzciciela. Tutaj rzucamy okiem na Pomnik słoweńskiego biskupa Antona Martina Slomseka, beatyfikowanego w 1999r i XVI wieczną cmentarną latarnię (a może pręgierz?). Kościół to mieszanka stylów – tu przysadzistość romańska, tam strojność baroku, ówdzie próba strzelistości gotyku ożeniona z nowoczesną dekoracją. Nie nęci historią ani stylem, więc wspinamy się na wieżę – może stamtąd zobaczymy coś ciekawszego? Czerwone dachówki wśród wzgórz z blokami na horyzoncie. Lepiej jednak spojrzeć bliżej, bo wtedy można dostrzec detale budynków, równe plany ulic i placów. Jest tutaj sporo harmonii. Jak i przy kolejnym placu, otoczonym krużgankami XV wiecznego zamku Maribor, który był siedzibą lokalnego sądu od końca Średniowiecza. Przez następne wieki zamek był wielkorotnie przebudowywany i rozbudowywany, a teraz pod jego murami rozłożył się warzywny targ. Owoce, jarzyny, pieczywo regionalne kolorowe i żywe. A obok ogromna beczka reklamująca winiarnię. W winnych piwnicach szeregi ciemnych beczek z kranikami, wżarty w mury wieloletni, kwaśny zapach, korytarzyk piwnicy prowadzi do sali biesiadnej, gdzie przy czerwono zasłanych stołach moglibyśmy degustować. Nie mamy jednak czasu ni atłasu (drogo!), więc uznawszy, że winnych okazji będzie jeszcze w bród, opuszczamy piwnicę i znów snujemy się po Mariborze. Zmęczenie podróżą daje znać o sobie, więc najlepszym pomysłem jest teraz kawa w jakimś spokojnym miejscu. Znajdujemy takie na bulwarze nad Drawą. Potem jeszcze przy moście kupujemy gorące kasztany – dotknięcie Słowenii –ciepło marronów, ich specyficzny smak, złociście jesienna panorama nad Drawą. No tak. Jestem w Słowenii. Teraz już tylko skok autostradą do Lublajny. To właśnie w Lubljanie Weronika postanowiła umrzeć. „Umiera się na wiele sposobów: z miłości, z tęsknoty, z rozpaczy, ze zmęczenia, z nudów, ze strachu... Umiera się nie dlatego, by przestać żyć, lecz po to, by żyć inaczej. Weronika postanawia umrzeć bez wyraźnego powodu, bez żalu i bez patosu. Jej życie stało się mdłe, jak potrawa bez przypraw, pozbawione ziarna szaleństwa.” (P.Coelho) Lubljana też mi się taka wydała – słodka, ale mdła, bez ziarna szaleństwa, które dodaje energii i ciekawości życiu. Lata historii podczas których miasto przechodziło z rąk do rąk nie dodały mu kolorytu. Może to trzęsienie ziemi wytrzęsło szczególny charakter? Może komuniści burząc dawne budowle pozbawili wdzięku, a może to lęk, beznadzieja i groza obozu koncentracyjnego, którym była Lubljana w czasie II wojny prześwitują przez słodką maskę miłosnego miasta? Drażniło mnie tu coś sztucznego. Mało sympatyczny był duch tego miejsca. O ile w ogóle był. Idąc długą ulicą, z dużymi kamienicami i tłumem rowerzystów mknących po ścieżkach rowerowych, dochodzimy do Starego Miasta, a potem do mostku, z którego pięknie widać wzgórze zamkowe. Zresztą mostków przerzuconych przez Lublanicę jest sporo, a każdy ma swój charakter i legendę. Wzdłuż rzeki pełno też jest kafejek, sprzedawców pamiątek, kolorowych przechodniów. Pogoda nam sprzyja – w jesiennym słońcu wszystko nabiera szczególnego kolorytu. Przyjemnie się tu słucha opowieści Roberta o historii zamku, politycznych burzach Słowenii i sercowych dziejach władców. Zamek ma korzenie celtyckie, ale został zburzony po trzęsieniu ziemi w XVw i potem odbudowany, a w naszych czasach przeszedł gruntowną modernizację tak, że aż ściany bieleją nowością. Spacer na wzgórze zamkowe jest bardzo przyjemny – wąska uliczka, a potem dróżka wyprowadza nas wprost na białe mury zamku, pod którymi krzątają się robotnicy. Z wzgórza zamkowego roztacza się panorama całego miasta. Byłoby może i pięknie, gdyby nie rzucające się w oczy szare bloki... Przed zamek zajeżdża ślubna limuzyna – zwyczajem jest sesja fotograficzna młodożeńców w tych murach. A mury takie sobie. Brakuje ducha. Skoro nic tu nie nęci – szybko schodzimy z powrotem do miasta i po relaksie przy kawie ruszamy w dalszą drogę. Docelowy
Bovec wśród szczytów
Już tylko kawałek autostrady i skręcamy w
kierunku Bovca. Alpejska droga wije się serpentyniasto wśród
wspaniałych widoków, które powoli zaczynają zmierzchać, aż ciemnieją
zupełnie, gdy dojeżdżamy na miejsce. Bovec jest małym, turystycznym
miasteczkiem, pięknie położonym wśród gór, z widokiem na Svinjac, Kanin
i Rombon, a dalej Trtiglav (zobaczymy to dopiero jutro).
Mieszkamy w ośrodku składającym się z wielu pawilonów, z wystrojem z
lat 70. Mamy dwa 2-osbowe pokoje – maleńką sypialnię i kuchnię z
narożnikiem do spania A niedaleko biały kościół, mały cmentarz,
zrujnowana trzęsieniem ziemi szkoła, wiele knajpek, mało sklepów
spożywczych (może się żywią tylko w knajpach?), wszędzie dekoracje z
dyń i innych jesiennych planów. Parę agencji turystycznych
zapraszających na rafting po Soczy. Cisza. Idziemy spać.18.10.2007-czwartek Wodospad
Boka
Rankiem Alpy widać w całej okazałości –
dookoła nas szczyty i za chwilę mamy być tam, w górze. Planowany był
bowiem wyjazd kolejką na Kanin, a potem przemarsz w kierunku szczytów –
Kanin lub do Okna Prestreljenika. Niestety, okazało się, że kolejka jest
konserwowana przed sezonem zimowym – popatrzyliśmy tylko na smętnie
stojące przed stacją wagoniki, na bielejące szczyty i, nie ma co
ukrywać – bardzo rozczarowani niemożnością zobaczenia świata ze
szczytów – pojechaliśmy do wodospadu Boka, który spada z masywu Kanin z
wysokości 106m. Ścieżka po lewym brzegu wiodła dosyć ostro po dużych
kamieniach przeplatanych piargiem. Widok z góry (a właściwie z boku)
na próg wodospadu nie był szczególnie wart tego włażenia – no,
ale przynajmniej mieliśmy przechadzkę. Okazało się, że wodospad
najciekawiej wygląda od koryta rzeki, w okolicach mostu.Tutaj most jest solidny, kamienny, wręcz dostojny, ale większość mostków nad Soczą to długie i chybotliwe jak pajęcze nitki mostki wiszące. Od ściany do ściany, a w dole turkus rzeki. Jadąc dalej zatrzymaliśmy się przy paru takich chybotliwych kładkach, które przy każdym kroku wprawiały nas w balans. Czasem na szlaku, do którego prowadził mostek można było odkryć niespodzianki, np. bunkry z I wojny usadowione na skalnej półce. Trochę przejść, dużo ciemności i zatęchłego smrodku. Klaustrofobicznie. U źródeł
Soczy - Trenta
O wiele przyjemniej wyglądała przełęcz,
do której dojechaliśmy po krętych, wąskich i śliskich alpejskich
drogach w okolicach Trenty (kierowca pokazał się istnym magikiem
ścieśniając i składając autokar na zakrętach). Najpierw ruszyliśmy do
źródeł Soczy – gdzie jej wody spadają 15m w dół na skały dając początek
rzece. Za chwilę dotarliśmy do doliny, gdzie rozpostarły się widoki jak
na fototapetę – góry, wijące się dróżki, jakieś kamienne budowle.
Drewniane domki otoczone kamiennymi murkami w zielonej kotlinie, a
dookoła szczyty w najpiękniejszych kolorach jesieni –
złoto-rdzawo-purpurowe. Same zdjęcia na zakonserwowanie tego widoku to
za mało. Chciało się tam być i być.Grupa już ruszyła dalej, a my z Basią nadal się upajałyśmy tym miejscem. W końcu trzeba było się wyrwać z tej katatonii i dołączyć do reszty. Tylko, że reszta już nam znikła z oczu. Ruszyłyśmy więc przed siebie, gdzie oczy poniosą. Gdzieś tam w oddali zamajaczyła nam czerwona kurteczka, więc kurccaglopkirem udałyśmy się w tamtym kierunku – lekceważąc informacje, że teren prywatny, tratując drewniany płotek, pomykając wyschniętym korytem rzeki. W końcu dopadłyśmy grupę raczącą się palinką w górskiej chatce. Przynajmniej tutaj było ciepło, bo nagle się oziębiło, zerwał się wiatr, zaczął padać deszcz ze śniegiem... Coś mrocznego pokazało się w tej słoweńskiej jesieni. Ciemne szczyty, szara zasłona, ziąb A za szybą jesienna ulewa zajadła, Podchodzą do okien strzygi i widziadła. Odwróć się od szyby, rozmawiaj na migi - Strzygi i widziadła, widziadła i strzygi... Może to duchy żołnierzy z czasów Wielkiej Wojny? Te widziadła mogliśmy spotkać w mżawce otulającej Fort Hermann, gdzie się na chwilę zatrzymaliśmy, a mroku pobliskich sztolni, w samotnej kapliczce na rozdrożu w pobliżu Bovca. Szybko więc opuszczaliśmy te miejsca, byle do ciepła, do życia, byle dalej od jesiennego chłodu. 19.10.2007-piątek Podziemne
rzeki – Jaskinie Skoczańskie
Po wieczornym deszczu nastał całkiem
przyjemny dzień – chłodny, ale jasny, z przebłyskami słońca. Tym
razem ruszyliśmy na południe Słowenii. Zaskakujące, jak na tak małym
obszarze można się przemieszczać w różnych klimatach. Po południowej
stronie Alp ociepliło się, zmieniła się roślinność-
więcej było zieleni, a wśród niej cytrusy, fikusy, a nawet palmy. W
architekturze też było widać rys śródziemnomorski.Zanim jednak dotarliśmy na wybrzeże Adriatyku, zatrzymaliśmy się w pobliżu miasta Divaca, aby zwiedzić Jasknie Skoczańskie (Skocjanske jame) - rywalizujące z Postojną o miano najpiękniejszej jaskini świata. System jaskiń ma długość ok. 5 km, z czego zwiedza się 3km. Niesamowita jest zwłaszcza wędrówka nad wspaniałym prawie 100 metrowej wysokości kanionem, gdzie płynie Reka, rzeka która wyżłobiła te dwie jaskinie, połączone ze sobą. Mniejsza z nich nosi nazwę Cicha Jaskinia, a druga, znacznie większa, Jaskinia Szemrzącej Wody. Zwiedzanie rozpoczyna się od Jaskini Cichej. Jej największym skarbem jest zespół nacieków zwany Organami. Po pewnym czasie, wędrując po niej zaczyna się jednak słyszeć szum wody - to znak, że jesteśmy już blisko przejścia do drugiej jaskini. A ta wywiera wrażenie chyba na każdym, kto ja zobaczy. Jest to olbrzymia pustka podziemna po której dnie płynie z hukiem Reka. Ścieżka turystyczna poprowadzona jest kilkadziesiąt metrów ponad wodą a nad głowami zwiedzających wciąż pozostaje kolejnych kilkadziesiąt metrów przestrzeni! Pod koniec zwiedzania chodnik oddala się znów od wody i prowadzi w pobliżu kolejnych dwóch atrakcji - sali w której sypiają nietoperze oraz przepięknych mis kalcytowych. No i wreszcie błysk światła dziennego – wychodzimy wielkimi wrotami na ziemię. Ufff, cudnie było, ale jednak podziemia nie są moim ulubionym miejscem... Zdecydowanie wolę powierzchnię, skąd widać Słońce. Słońce
w Koprze
I jak na życzenie jedziemy do miasta, które
ma słońce w swoim herbie. Koper (Capodistria) leży na półwyspie
Istria, ok. 20 km od Triestu. Wiele lat był pod wpływem Wenecji,
w XIX – Austrii. Po zakończeniu I wojny światowej wraz z całą Istrią
został przyłączony do Włoch. Po II wojnie światowej został przyłączony
do Jugosławii. W następstwie tego faktu większość włoskich mieszkańców
Kopru wyemigrowała do Włoch. Do miasta napłynęli nowi mieszkańcy z
okolicznych terenów słoweńskiego Przymorza oraz z innych rejonów
Słowenii i ówczesnej Jugosławii. Ze względu na mieszankę ludności w
gminie Koper obowiązuje pełna dwujęzyczność - językami urzędowymi są
słoweński i włoski, co było wyraźnie słychać na ulicach. Warte
zobaczenia z całą pewnością było Stare Miasto z jedynym w Słowenii
portem handlowym. Tym razem dowództwo nad grupa objął Wacek. Solidnie
objaśniał historię i znaczenie mijanych miejsc. TitovTrg bardzo
przypominał weneckie klimaty: arkadowa Loggia, obok Pałac Pretoriański
w stylu weneckiego gotyku płomienistego oraz Katedra Wniebowzięcia NMP.
Jak zwykle popędziłyśmy z Basią na 36m romańską dzwonnicę, aby zobaczyć
świat z góry – kratkę ulic, zdobne gzymsy, pobliski port i Adriatyk.
Zimny wiatr jednak nas szybko stamtąd wywiał i ruszyłyśmy na rekonesans
– czasem się zajrzało do ogródków z egzotyczna roślinnością, czasem się
pogapiło na pijaczków raczących się pod sklepem czy młódź chyłkiem
palącą papierosy w okolicach gimnazjum, nie omieszkało się rzucić okiem
na zabytki, a w końcu się wylądowało w knajpce i uraczyło się pizzą z
frutti di mare.Miniatura
średniowieczna w Piranie
Teraz czekał nas tylko skok
wybrzeżem do Piranu (zasugerowany zresztą przez nas, bo nie było go w
planie, a wyczytałyśmy w przewodniku, że bardzo warto go zobaczyć).
Widoki po drodze piękne – zwłaszcza z imponującego mostu.Piran jest bowiem bardzo malowniczo położony na samym cyplu wąskiego półwyspu. Była to starożytna osada, której nazwa pochodzi prawdopodobnie od greckiego słowa pyr, co znaczy ogień. Na krańcu półwyspu rozpalano wielkie ognisko wskazujące statkom drogę do jportu w Aegidzie (obecnie Koper). Piran zachował swój średniowieczny charakter – jest dzisiaj najlepiej zachowanym zabytkowym miastem wybrzeża adriatyckiego. Mówi się, ze to perła weneckiej architektury gotyckiej, z wieloma wąskimi uliczkami, latem jest oblegana przez tłumy turystów. Teraz jednak panował tu błogi spokój. Może to kwestia światła, a może urok tego miasta, ale sprawiało wrażenie jakby było namalowane akwarelą: pastelowe fasady kamienic z pojawiającym się tu i ówdzie różem weneckim, złocisty Adriatyk, antyczne kamienie na brzegu... Leniwe przeszliśmy kamienistą promenadą wzdłuż wybrzeża, minęliśmy mały port żaglowy i doszliśmy do centralnego Tartinijev Trgu. Nad placem unosi się duch legendarnego skrzypka Giuseppe Tartiniego, który pochyla się z pomnika trzymając w jednej ręce skrzypce, w drugiej – opuszczony smyczek. A tuz obok kościół św. Piotra i górujący nad placem kościół Św. Jerzego. Powędrowaliśmy wąska uliczką na dziedziniec dawnego klasztory franciszkanów, potem wzdłuż murów obronnych do kościoła św. Jerzego i dzwonnicy w tym samym stylu, co dzwonnica jako żywo przypominającą kampanilę z Placu św. Marka w Wenecji. Za drobną opłatą można wejść schodami na samą górę wieży, skąd znów widok na późno popołudniowy Adriatyk, pomarańczowe dachówki i codzienność – dwóch panów siedzących przy ogrodowym stoliku, zajętych grą w karty. Sielsko i anielsko. Kameralną atmosferę tego miasta podkreśla fakt, iż nie jeżdżą tu samochody, ponieważ nie zmieściłyby się między budynkami. Jeszcze tylko chwilka spaceru po wąskich uliczkach, i moment sjesty na plaży. Paru naszych towarzyszy nie odmówiło sobie kąpieli w morzu – woda jak na jesień okazała się dosyć ciepła – jak nasz Bałtyk w lecie. Jedziemy przez landszaft stworzony przez słońce zanurzające się w Adriatyku – otacza nas istna feeria ognistych barw: Zmierzch nad widnokres kościołem wystrzeli Zawiesi miasto z płonącej tkaniny Na krótki pacierz, póki słońca zachód Gdy zapada zupełna ciemność mijamy włoską granicę – jadąc przez Włochy nieco skracamy drogę do Bovca. Miga za oknami ocean świateł Triestu, ciemne Alpy, aż w końcu pojawiają się nieliczne światła Bovca. 20.10.2007 – sobota Poranny przymrozek nie był dla nas zaskoczeniem, bo już wieczorem znacznie się ochłodziło. Góry pięknie wyglądały w tym chłodzie – białe szczyty i ośnieżone lasy. Zobaczyliśmy Alpy zupełnie innej szacie, ale równie piękne. Tym razem nie jechaliśmy długo – do Tolmina było tylko 40km. Stąd wyruszyliśmy wiejską drogą na do części Triglavskiego Parku Narodowego – Tolminska Korita. Po wykupieniu biletu weszliśmy na leśną drogę, która szybko stała się dróżką, przechodzącą w ścieżkę biegnąca wzdłuż rzeki, przechodzącą przez wiszące mostki, wspinającą się pod górkę, to ostro opadającą, biegnącą wzdłuż Tolminki. Minęliśmy kapliczkę z bardzo ludową i kolorową Madonną z Dzieciąkiem, a potem zaliczaliśmy kolejne punkty widokowe szlaku: Niedźwiedzia Głowę – głaz tkwiący w szczelinie między skałami, Grotę Dantego – jamę z korytarzem wychodzącym po drugiej stronie góry, aż w końcu przeszliśmy przez bardzo wysoko zwieszony most nad Tolminką W sumie szlak nie był ani męczący, ani zbyt długi, ale bardzo malowniczy. Zeszliśmy z powrotem do wioski, gdzie przy domach żółciły się na drzewach egzotyczne owoce, a na łąkach pasły się krowy z reklam Milki. Jeszcze tylko łyk kawy w karczmie i dalej w drogę – na szlak Kobariska Zgodovinska Pot. Na drugi brzeg wyjątkowo tutaj turkusowej Soczy przeszliśmy przez Most Napoleona (replika konstrukcji zbudowanej przez Francuzów w XIXw). Dalej łagodna dróżka doprowadzała nas przez łąki i knieje do skał, do których przymocowane drewniane platformy doprowadzały do kolejnego wodospadu – Kozjak. Tutaj, w mrocznym zaułku, strumień wody spadał z ciemnej skały, by popłynąć dalej czystym, przejrzystym potokiem. Mimo głębokości widać było każdy kamyczek i żyjątko. Jakiś tybylczy turysta o wyglądzie bardzo ekologicznym sondował dno kosturem i kontemplował raka. Ustawiwszy się na oślizgłym mostku, też pokontemplowałyśmy ten kawałek przyrody. Kojąco. Czary
pod Caporetto (Kobarid)
Z powrotem wędrowałyśmy już w mżawce –
przeszłyśmy przez długo wiszący most, aby zejść do Kobaridu.„ - Czy zna Pan Caporetto? Tak - odpowiedziałem. Pamiętałem, że jest to niewielkie białe miasteczko z kampanillą, położone w dolinie. Było bardzo czyste, a na placu stała piękna fontanna.” (E.Hemingway-Pożegnanie z bronią) To właśnie Kobarid. Ciche, niewielkie miasteczko, teraz jak wymarłe, w mżawce i we mgle. Ale ta martwota to tylko złudzenie. Już widać tłum notabli pod Muzeum, a jeszcze większy tłum w Rynku, wokół planu, na którym przemieszczają szyki orkiestry wojskowe – włoskie, austriackie, węgierskie i niemieckie. Trafiliśmy bowiem na centralne obchody 90 rocznicy bitwy pod Caporetto. Działo to się w czasie I wojny światowej (24 października - 1 grudnia 1917) pomiędzy armią włoską a wojskami niemieckimi i austro -węgierskimi. Walki trwały nad rzeką Isonzo (Soczą), w wyniku których Austriacy przełamali front włoski. „Nad rzeką unosiły się opary, górę przesłaniały chmury, ciężarówki rozbryzgiwały błoto na drogach, a żołnierze szli w pelerynach, zabłoceni i przemoknięci.” (E.Hemingway-Pożegnanie z bronią) A teraz oni wszyscy tutaj... Nastrój z lekka oniryczny – ta mgła zatracająca ostrość, wspaniałe melodie z mżawka opadające na miasto i ludzie jak ze snu – zasłuchani, nieśpieszni, uśmiechnięci, pijący wino. I rzeczywiści dla nas tylko na chwilę, bo zaraz im znikniemy i oni znikną nam, jak sen. Ale jeszcze wszystko trwa. Dziwne to miejsce – magiczne. A może to tutaj jest duch Słowenii? Tylko, że to mało słoweńskie miasto. Bliżej mu do Włoch. Kobarid czy Caporetto? Na pożegnanie siadamy jeszcze w knajpce przy rynku, aby rozgrzać się grzańcem. Wino pyszne, a i okoliczności fotogeniczne. Szczególnie młodzieniec, który się uparł, aby pozować do zdjęć. Uwiecznione na do widzenia – wino i uśmiech Słoweńca jak uśmiech kota z Cheshire. 21.10.2007 – niedziela Jaskinie
duże i małe – Postojna i Predjamski Grad
W drogę powrotną wyjeżdżamy o świcie.
Żegnamy Alpy, ale jeszcze nie Słowenię, bo przed nami dwa postoje.
Najpierw wizytówka Słowenii – Jaskinia Postojna. Jaskinie Postojna
składają się z 20 kilometrów galerii, izb i sal. Ocenia się że przez
ostatnich 180 lat jaskinie zwiedziło przeszło 28 miliony
gości Przed jaskiniami znajduje się przemysł turystyczny – zespół
parkingów, gdzie się zatrzymujemy, następnie należy przejść obok
sklepów, sklepików, restauracji aż do wielkiego wejścia do jaskini.
Bilet – 20euro. Na dole czeka na zwiedzających kolejka, której
trasa prowadzi przez wiele kolejnych sal jaskini. Trasa kolejki to
około 2 kilometry, a cała wyprawa trwa około 1,5 godziny. My jednak
zrezygnowałyśmy ze zwiedzania – Basia już tu była, a ja miałam dość
duszenia się pod ziemią. Zresztą planuję zajrzeć tu z chłopakami
w drodze do Chorwacji. My, którzy nie poszliśmy do jaskini wyruszyliśmy
do wsi Predjama, gdzie jest Predjamski Grad - czteropiętrowy zamek pod
ponadstumetrową pionową skałą wchodzącą w skład wyżyn słoweńskiego
Krasu. Zamek wbudowany był pierwotnie w XII wieku w obszerną jaskinię w
skałach, zakrywając jej wejście. Później został rozbudowany do obecnego
kształtu. Partie jaskini wykorzystywane przez zamek mają kontynuację z
rozległym systemem korytarzy jaskiniowych, które położone są w
większości poniżej zamku. Chroniła się tam w chwilach zagrożenia
zewnętrznymi najazdami okoliczna ludność wraz ze swoim dobytkiem i
inwentarzem. W XV wieku zamek była siedzibą legendarnego
barona-rozbójnika Erazma Lügger, który - jak Janosik - grabił
przejeżdżające w pobliżu kupieckie karawany, a łupy rozdawał biednym.
Podczas wojny austriacko-węgierskiej baron stanął po stronie Węgrów, co
w rezultacie doprowadziło do oblężenia jego zamku przez wojska
austriackie. Istnienie podziemnych przejść pozwalało przetrwać załodze
zamku rok oblężenia, do czasu, gdy baron został zdradzony przez kogoś
ze swej służby i został zabity przez austriacką kulę armatnią w chwili,
kiedy przebywał w toalecie. Sprzedajny sługa zapalił lampę wskazującą
Austriakom kierunek, w którym powinni strzelać.Obecnie zamek wraz z paręsetmetrowym odcinkiem jaskini jest otwarty dla turystów. Możliwe jest także zaawansowane zwiedzanie z użyciem sprzętu speleologicznego kilku dalszych kilometrów ciągów jaskini. My jednak nie zajrzeliśmy do środka, bo nie było już na to czasu... Musieliśmy jeszcze dotrzeć do Lubljany na głosowanie, bo właśnie tego dnia odbywały się wybory do parlamentu. Już od rana trwały dyskusje w autokarze i sypały się niewybredne żarciki. Wreszcie zatrzymujemy się przed ambasadą i sznureczek czerwonych kurteczek rusza do urn. Przyjęci jesteśmy bardzo sympatycznie, wytworny Pan Konsul zagaja na temat walorów turystycznych Słowenii, a i my się rozpływamy nad urodą gór, wybrzeża, podziemi. Tylko ani słowem nie wspominamy o Duchu Słowenii. Bo to ani miejsce ani czas na taką rozmowę. Duchy bowiem bywają kapryśne. I niejednoznaczne. Lubią się ukazywać całkiem nieoczekiwanie i wyłaniać tam, gdzie ich się nikt nie spodziewa. Może teraz, wspominając Słowenię dostrzegę coś, czego wtedy nie widziałam? 15.11. 2007
|