To
tu, to tam Rosja 1989 Włochy 1992 Wenecja 1994 Krutynia 1995 Turcja 1996 Bułgaria 2002 Lwów 2004 Słowacja 2006 Transylwania 2006 Czarnogóra 2006 Morawy 2006 Słowacja 2007 Rumunia 2007 Węgry 2007 Słowenia 2007 |
Smutek spełnionych baśni
RUMUNIA:
5 – 10.06.2007
Byłam w baśni, gdzie spotykałam ludzi zwykłych i świętych, dzikie krajobrazy, niedostępne szczyty, tajemniczo pachnące monastyry, mądre konie, strachliwe owce, krwiożercze rośliny, piękne Cyganki, złowrogich pasterzy i szaleńców bożych. Czyli wszystko było tak, jak powinno być w baśniach. A potem musiałam z tej baśni wrócić - w zupełnie inne miejsce i do zupełnie innego czasu... ***
Zeszłoroczny kawałek Rumunii stał się zapowiedzią i obietnicą dalszej
drogi. Tym razem tylko zahaczamy o Transylwanię, jedziemy nieco
bardziej na wschód – w okolice Călimăneşti, to już Wołoszczyzna –
Oltenia. Zobaczymy czy to ta sama Rumunia, czy już może zunifikowana
przez UE. Nasze ulubione towarzystwo postawiło sobie za cel zdobycie
kolejnych szczytów, dla mnie i Basi celem jest natomiast droga ku tym
szczytom, szczególnie ta prowadząca przez wsie i miasteczka.POWITANIE Pierwszy większy postój robimy w nieformalnej stolicy Siedmiogrodu, w Klużu (Kolożwar, Cluj Napoca), który w zeszłym roku widzieliśmy tylko przejazdem. Teraz tez nie ma zbyt wiele czasu – lądujemy na głównym placu Piata Unirii, gdzie góruje potężny, gotycki kościół Św. Michała. Olbrzymia, ciemna budowla z XVw robi wrażenie. Przy południowej ścianie kościoła wznosi się monumentalny pomnik konny króla Węgier Macieja Korwina. Dlatego pewnie ten plac ma charakter węgierski, do bardziej rumuńskich części miasta już nie docieramy – szybko robimy tylko wymianę euro na leje, pijemy kawę w jednym z ogródków w centrum (w otoczeniu mafiozopodobnych młodzieńców – ciemny okular i złoty precjoz są nieodzownym elementem imagu) i już jedziemy dalej. Rzucamy jeszcze okiem na cytadelę na wzgórzu, i już Kolożwar za nami . W Alba Iulia też jesteśmy na mgnienie. Szkoda, że nie ma czasu posmakować tego miejsca, gdzie coraz to inni chłopcy malowani ujeżdżali kobyłę historii. – w II w – Rzymianie, od VII w – Słowianie, w XIIw gród zdobyli Madziarzy, do których dołączyli Wołosi i Sasi, a w XVIw panowało tu zwierzchnictwo tureckie. Gdy w XVIIIw nastali Austriacy zbudowali potężna cytadelę, jedną z największych w tej części Europy. Odkąd w 1918r. Siedmiogród został zjednoczony z Rumunią, Alba Iulia stała się ważnym miastem rumuńskiej propagandy patriotycznej. Sam ekstrakt historii miasta to twierdza i dwie sąsiadujące ze sobą, monumentalne katedry: katolicka i prawosławna. Pierwsza z nich pochodzi z XIIIw i została wybudowana przez osadzonych tu Sasów, wielokrotnie była ozdabiana przez lata, tak, że w tej chwili można w niej znaleźć wiele stylów architektonicznych. Obok stoi wybudowana o prawie 7 wieków później katedra prawosławna z początków XXw. To najokazalsza świątynia z serii cerkwi budowanych przez władze rumuńskie po przyłączeniu Siedmiogrodu.. Już jesteśmy nieco zmęczeni podróżą i zwiedzaniem, znów zasiadamy w knajpce na piwo z widokiem na wieże kościoła. Szybko zjawiają się w dwie kwiaciarki – młoda i stara z pięknymi bukietami ogródkowych kwiatów – kolorowe i pełne kontrastów jak sama Rumunia. Zakotwiczam je we wspomnieniach do tego miasta, bo już mkniemy dalej – do Sybinu, tegorocznej kulturalnej stolicy Europy. SYBIN
Tutaj zatrzymujemy się na nieco dłużej, na tyle, aby pomimo zgiełku
poczuć średniowieczną atmosferę miasta, Sybin jest bardzo
dobrze zachowany, bo ostał się wojennym zniszczeniom, a potem,
gdy sekretarzował tutaj syn Ceausescu sporo inwestowano w renowację
zabytków.Teraz miasto jest gwarne, przelewa się tłum ludzi, mijamy
kafejki, kolorowe witryny, gęsto są rozstawione figury
renesansowych mieszczan, które dodają swoistego klimatu. Tu
interesująca jest właśnie całość – uliczki, place, kamienice, bramy,
baszty, gdzie saski gotyk pięknie komponuje się z elementami baroku i
secesji,.Dochodzimy do centrum, które stanowią dwa duże place (Piaţa Mare i Mica - czyli Duży i Mały) stanowiących jakby dwa rynki połączone wąskim przesmykiem z XVI-wieczną wieżą ratuszową. Rynek tętni – rozdają ulotki o najbliższych imprezach, przygotowywany jest jakiś koncert, dzieci z radosnym zapałem chlapią się w gejzerkach, które wystrzeliwują prosto z płyty rynku. Z narożnika Piaţa Mica tylko krok do wspaniałego kościoła ewangelickiego z przełomu XIVw o ciekawej, gotyckiej architekturze, ze strzelistą wieżą i rzędem ostrych gotyckich fasad po bokach. Dominuje on nad niewielkim Piaţa Griviţa, gdzie obok zwraca uwagę również ciekawy dom kapituły z XVI wieku w stylu renesansu włoskiego. Za kościołem urokliwa uliczka z podcieniami prowadząca w pastelowe zaułki dolnego miasta. Przechodzimy przez most kłamców (po którym podobno bał się chodzić Nicolae Ceausescu – my jesteśmy bezpieczne!) Snujemy się po uliczkach, placach, zaglądamy w bramy. W końcu tradycyjnie zasiadamy w kafejce – kawa wspaniale stawia na nogi. I jedziemy dalej – a dalej jest coraz piękniej – powoli opuszczamy Siedmiogród i zanurzamy się w wołoskie klimaty. Jest różnica. Wioski bardziej rozproszone, więcej zieleni, chyba nieco biedniej niż w Transylwanii. A może tylko inaczej tu płynie czas? Bardziej po śródziemnomorsku? Ale na razie to tylko przypuszczenia... Długi odcinek trasy wiedzie wzdłuż Aluty (Olt – region, w którym jesteśmy to Oltenia), a nawet nad Alutą – po szerokim pomoście), przez przełom Czerwonej Wieży – jedziemy między czerwonawymi, strzelistymi skałami. Mijamy malownicze wioski, które trochę wyglądają jak skansen, trochę jak dekoracja filmowa („Transylwania”), a ich mieszkańcy są jeszcze bardziej malowniczy – te długie, kolorowe spódnice kobiet, czarne, szerokoskrzydłe kapelusze mężczyzn, nieposkromione dzieci, psy i bydło przechadzające się ulicą. I białe konie na tle gór – aż nierealne, że takie obrazki są w naturze prawdziwe. HOTEL
W BĂILE OLĂNESTI
Na miejsce – do Băile Olănesti dojeżdżamy późnym popołudniem. Jest to
miejscowość uzdrowiskowa, słynąca z wód leczniczych
(dobra na nerki), coś jak nasza Szczawnica – otoczona wzgórzami, ma
dużo hoteli, park, małe targowisko, trochę sklepów, dzielnice willowe,
w centrum cerkiew, a parę kilometrów od miasteczka – monastyr na
wzgórzu. Nasz hotel – Parang – to olbrzymia socjalistyczna budowla i
jak się później przekonamy, obsługa też w klimacie minionej epoki.
Pokój jest jednak wygodny, z łazienką, jest ciepła woda, zupełnie
niepotrzebny nam telewizor i przygnębiający widok na podwórko. Hotelowe
jedzenie każe przypuszczać, że rumuńskie hotelarstwo ma odgórny prikaz
jak należy karmić gości. Mamy dokładnie to samo menu, co w zeszłym roku
w Transylwanii: grillowane mięso + frytki lub ohydne, rozmoczone puree
ziemniaczane + poszatkowana biała kapusta. Jedynie przystawki
wprowadzają jakieś urozmaicenie: smażony ser, kiełbaski, a nawet
mamałyga. Zespół kelnerski pracuje chyba za karę – bez uśmiechu
strzelając talerzami. Podczas śniadania nasza grupa wprawia obsługę w
osłupienie – dostajemy coś w rodzaju szwedzkiego stołu. Czy podano nam
za mało, czy nasza grupa ma szczególny apetyty – okazało się, że
jedzenia zabrakło dla wszystkich. Od tego czasu dostawaliśmy skrzętnie
wydzielone porcje na talerzykach. Szczególną atrakcja hotelowej
restauracji był wieczorny ansambl przygrywający do kolacji. Wykonanie,
image i styl – piękne lata 70. Cena doby hotelowej z wyżywieniem za to
była całkiem przyzwoita – 40lei. PSZCZOŁY
I ŚWIĘCI W MONASTYRZE TURNU
Nasze wędrówki po Rumunii mamy zacząć od zdobycie niewysokiego, ale
dość ostrego szczytu Cozia (1668m.n.p.m). Dojeżdżamy do Manastirea
Turnu (Wieża Monastyru) i znów podziwiamy przełom Aluty. Już w pełnym
górskim ekwipunku dochodzimy do leżącego u podnóża góry monastyru. Za
bramą – świat ciszy. Przed kaplicą, siedzi pielgrzym, hołdujący chyba
zasadzie: Omnia mea mecum porto. Zasłuchany w siebie, a może w głosy
sączące się ze słuchawek, które ma w uszach. Przegląda jakieś obrazki,
notatki, książeczki. Spod kapelusza wyczołguje mu się na plecy jakaś
ozdoba (może amulet?) upleciona ze sznurków i szczurzej skórki.
Chwilami wraca do naszego świata i przewierca nas zaskakująco bystrym i
ironicznym spojrzeniem. Faktycznie – co my tu robimy? A tuż za nim
cmentarzyk – pasieka. Między ulami krąży brodaty mnich i dogląda uli
bez żadnych pszczelarskich zabezpieczeń – wiadomo, pszczoły nie
ukrzywdzą świętego... Bo rzeczywiście spotkani tam mnisi mają w sobie
światło. Tu można zobaczyć czym jest uduchowiania twarz. Najprostszymi
czynnościami zajmują się z jaką naturalną łagodnością, spokojem,
pokorą. Czarni, szczupli, brodaci, z długimi włosami związanymi w
pętelkę. A dookoła pełna harmonia – złocenia fresków, surowość
kamienia, ład różanego ogrodu. W skale przy cerkwi dostrzegamy celę –
zupełna asceza: dwie ikony, krzyż i mała poduszeczka na ziemi. Za to w
cerkwi bogactwo fresków, ikon, rozświetlony żyrandol. Na chwile
przysiadam w ławce, aby poczuć tę atmosferę i ją zapamiętać w sobie, bo
za chwilę będę już w zupełnie innej rzeczywistości. COZIA
(1668m.n.p.m)
Szlak na Cozia (Kozią górke ;))) jest jak film Hitchcocka – zaczyna się
ostro, a potem jest już tylko gorzej. Stromizna wiedzie aż do
szczytu. Decydujemy się z Basią, że dojdziemy tylko do punktu
widokowego, a potem wrócimy, aby zobaczyć jeszcze dwa monastyry. Nie
tyle bowiem atrakcją jest zdobycie szczytu co droga nań. Po
drodze mijamy ogrójec – małą kapliczkę zbitą z krzywych desek, a w
środku ikonki, obrazki, ręczniki, krzyże. Wspinamy się dalej
rozglądając się za szczególnie atrakcyjnymi okolicznościami przyrody –
tu kwiatek, tam motylek, niebiesko-turkusowa jaszczurka (niestety
uciekła przed obiektywem), jaszczurka miedziana (uwieczniona), rzadki
raczej dyptam.... Właśnie ten dyptam narobił Basi sporych kłopotów –
pełna poświęcenia zaległa na zboczu, aby go sfotografować, i maznęła
ręką o listki. To maźnięcie po kilkunastu godzinach stało się bolesnym
poparzeniem, z bąblami, gorączką, ogólnym rozbiciem. Było to na tle
paskudne, że konieczny okazał się antybiotyk. Wtedy jednak nie uświadamiałyśmy sobie zagrożeń ze strony krwiożerczych roślin i wesoło sobie maszerowałyśmy w kierunku szczytu. Do punktu widokowego dotarłyśmy szybko (ok. 1h), popodziwiałyśmy Ałutę wśród gór i ruszyłyśmy z powrotem z górki na pazurki. Z ulga zmieniwszy buciory na sandałki udałyśmy się w stronę miasteczka uzdrowiskowego Cǎciulata. Wreszcie mogłyśmy w spokoju napawać się widokiem przełomu Aluty, zwisających skał, rozlewiska rzeki. Przeszłyśmy przez most biegnący grzbietem zapory i dotarłyśmy do szosy. Co nas przeraziło. Brak pobocza, wizg aut, klaksony, stada tirów. Szczególnie przerażające było to trąbienie, bo nie wiedziałyśmy, czy robią tak ze zwyczajowej południowej fantazji, czy też może naruszamy jakieś przepisy i jesteśmy ciągle zagrożone przejechaniem.. Z duszą na ramieniu dotarłyśmy do małej, przydrożnej, czerwonej cerkwi zamkniętej na głucho. Przywitał nas tylko odpoczywający w cieniu pies. Zawróciłyśmy więc tą samą drogą. Z narażeniem życia przebiegamy przez skrzyżowanie na moście i już nieco szerszym poboczem docieramy do monastyru Cozia. Znów inne miejsce i inny czas. Cofamy się do XIVw. Pewnie tak samo tu było i wtedy. Za bramą przy drodze siedziały i siedzą dwie babiny – ni to .żebraczki, ni święte, cerkiew wyłania się jak wyłaniała spod szpaleru bujnych zielenią drzew, widać malowidła te, co od zawsze – niebo i piekło. Szpalery świętych, a z drugiej strony wychudzone diabły pastwiące się nad grzesznikami. Każdy szczegół jest dopracowany – jak u Boscha. Dookoła cerkwi różane klomby i czarne sylwetki mnichów (całkiem dużo musi być tu powołań, bo we wszystkich monastyrach jakie odwiedzimy – i męskich i żeńskich widać sporo mieszkańców). Obok studnia – tak ważna w monastyrach, chyba ze świętą wodą (podobnie jak na Bałkanach, zresztą klimat jest bardzo podobny jak w dolnym Ostrogu) – niektórzy tylko wrzucają monety, a nawet banknoty, inni obmywają twarze, ktoś pije wodę, czy napełnia nią butelki. Też jesteśmy strudzonymi pielgrzymami, więc wierząc w moc tej wody płynącej prosto z gór czerpiemy ze studni. Wnętrze cerkwi tylko potęguje wrażenie podróży w czasie – półmrok, z którego popatrują mroczne twarze świętych zajętych swoimi heroicznymi czynami, męką i chwałą. Malowidła zachowane są od XIVw. Ciekawa jest dekoracja zewnętrzna – ściany wykonano z naprzemiennych poziomych pasów otynkowanego kamienia i cegły, co nadaje budowli malowniczości, szczególnie w otoczeniu wielobarwnych róż. Wrócimy tu pod wieczór – akurat będzie trwało nabożeństwo wyśpiewywane potężnymi, ciemnymi głosami przez mnichów. Wierni rozmodleni, żegnający się szybkim ruchem, a szczególnie nabożne kobiety padają na twarz i przesuwają się w kierunku carskich wrót. Gdy nabożeństwo się prosimy jednego z mnichów zgodę na zdjęcie, nie godzi się, ale kiwa ręką, abyśmy poszły za nim. Zdziwione ruszamy – prowadzi nas do monastyru, do swojej izdebki (skromna, ale kolorowa) i wręcza każdej z nas po świętym obrazku. Zachodzimy jeszcze na wzgórze po drugiej stronie drogi, gdzie wznosi się pośród cmentarzyka, mniejsza cerkiew szpitalna, pochodząca z XVIw. – miała służyć starym i chorym członkom wspólnoty, wewnątrz ponoć są piękne malowidła z XVI w, ale jest zamknięta. Za to na tyłach świątyni znajdujemy więcej niż skromny baraczek, gdzie krząta się ubrana jak mniszka kobieta. Może nadal jest tu przytułek dla starców? Idziemy jeszcze kawałek polna drogą przez chaszcze z widokiem na Cozia. Taki tu spokój i tak by się chciało tu być, ale już musimy wracać do naszego czasu. KĄPIELE TERMALNE
Zmierzamy ku restauracji, gdzie obok jest basen z wodą termalną.
Woda jest faktycznie ciepła, aż za bardzo jak na zmęczenie upalnym
dniem (czuję, że ok. 38st.C, ale i tak jest chłodzona, bo podziemna ma
jakieś 90stC, tak więc mieszkańcy używają jej do ogrzewania domów).
Trochę można popływać – ale tylko rekreacyjnie – powierzchnia jest
nieduża, głębokość ok. 1,5m. Pływam sobie leniwie, nawiązuję znajomości
z tubylcami, raczymy się kawą i piwem – totalny relaks. Wkrótce dołącza do nas grupa, która zdobyła szczyt i dowiadujemy się, że było: cudownie, genialnie, strasznie, stromo, okropnie. Summa summarum więc – warto było. Wieczór w hotelu ma być cd. atrakcji – udajemy się na planowaną imprezę, ale zmęczenie robi swoje i szybko idziemy spać. Rankiem następnego dnia wyruszamy wcześnie, o 7 rano, aby zdobyć Virful Parangu Mare (2519m.n.p.m). w górach Paring. Tym razem nie miałyśmy w planach dezercji, zdecydowane wspiąć się na najwyższy planowany szczyt i zaliczyć góry-góry. Tradycyjnie, jak to bywa przed szczytowaniem, grupę ogarnia radosne podniecenie, które jednak szybko gaśnie, gdy okazuje się, że przejazd na przełęcz Groapa Seaca (1598m.n.p.m) (skąd mamy przejście przez szczyt Virful Gauri (2243 m.n.pm) na przełęcz Taiata i dalej na szczyt Parangu Mare) zajmie nam 3 godziny, powrót tyle samo, więc wyjście na szlak obliczone na ok. 11 godzin jest raczej niemożliwe. Żeby to zrobić należałoby wyjechać ok. 4. Dlatego też nastroje opadły, za to padła inna propozycja – jedziemy na przełęcz Taiata i stamtąd ruszamy szlakiem ile się da – wpieriod! Szczytu nie zdobędziemy, ale się przejdziemy, no bo jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Droga, która jechaliśmy była bardzo malownicza – wiodła przez bezludzia wzdłuż jeziora, wspinała się na 1600mnpm, meandrowaliśmy po serpentynach otoczonych górami. W pewnym momencie drogę zatarasowało nam stado owiec, które pasterze pędzili z góra. I było wszystko, co być powinno: morze wełny, pasterz z jagnięciem w ramionach, odpowiedzialne psy i objuczony osioł. Zderzenie światów: autokar z innej rzeczywistości wśród stad, wypasających się tu od wieków. Pasterze, których życie jest proste i naturalne i my, z naszą technologią cyfrową usiłujący ich złowić do naszych aparatów. Nas to spotkanie podniecało jak Japończyków zabytki, ich irytowało naruszenie normalnego rytmu. Szybko jednak minęło przemieszanie czasów i światów i ruszyliśmy swoimi szlakami. Nas wiódł przez Paring czerwony szlak. Poszliśmy szeroka drogą, przez las, początkowo nieomal po płaskim terenie. Szlak doskonale oznakowany czerwono-białymi kółkami. Właściwie to spacer wśród lasu, a nie mozolna wspinaczka. Gdzieś tam szemrał strumyk, gdzieś majaczyły wierzchołki gór. Ambitni pogonili naprzód, zgłodniali urządzali sobie piknik, spragnieni wrócili do schroniska na piwo, maniacy obfotografowywali wszystko wokół. Gdy zaczęła się mżawka, to i my zawróciłyśmy do Cabany. Dziwna ta wieś, a może turystyczne osiedle u podnóża gór – zwykłych domów niewiele, tylko jakieś gospodarstwo turystyczne, no i nasza Cabana Groapa Seacă, gdzie już siedzą nasi. Schronisko jest duże, wygodne, z bardzo sympatycznym właścicielem. Zachęcone wyglądem potrawy zamówiłyśmy mamałygę z bryndzą. Podglądałam w kuchni jak jest przygotowywana – każda porcja osobno, pieczołowicie, ze świeżutkich składników. I jaka pyszna! Delikatna, słonawa, puszysta,. Warto było czekać 20 minut. (Później będziemy też jeść mamałygę w hotelu, ale nie ma żadnego porównania do tej) Powolutku dołączają do nas pozostali i już ruszamy w drogę powrotną. ALTERNATYWNA
DROGA PRZEZ WIEŚ
Na ostatni dzień, zgodnie z zeszłoroczną tradycja miałyśmy plan
alternatywny. Odłączamy się od grupy, która będzie zdobywać
kolejne szczyty Virful Urdele (2228mnpm.), Virful Papusa (2136m.n.p.m),
a my w tym czasie będziemy wędrować po wioskach. Te wioski były
zaplanowane już od zeszłego roku, zgodnie z myślą, że góry się zdobywa,
duże miasta się ogląda, a w wioskach się poznaje życie. Umawiamy się z
Robertem, że spotkamy się w Costeşti, a tymczasem wysiadamy trochę
dalej, parę km od Monastryru Horezu. I znów, jak w zeszłym roku, nagle
znajdujemy się same, gdzieś na rumuńskim pustkowiu, gdzie wszystko
zależy tylko od nas. Pierwszy odcinek chcemy pokonać pieszo, aby jak najbardziej poczuć się w tym miejscu. Ruszamy drogą pomiędzy polami, z których popatruje ku nam zdziwiony pasterz. Pustkowie szybko się kończy – już widzimy pierwszą chatę za wsią, z której zerka ku nam czarnowłosa dziewczynka. Aż wybiega na drogę i towarzyszy nam jakiś czas drepcząc kilka kroków za nami. W końcu ja zagadujemy, a ona nieśmiało się uśmiecha i chętnie pozuje do zdjęć – poważna, dumna i przejęta. Jeszcze kawałek nas odprowadza i czmycha do domu. A tu zaczyna się już wioska – Romanii de Jos. Domki przy ulicy biedne i bogatsze, drewniane i murowane, ale wszystkie raczej niewielkie. Studnie z obrazkami świętych. Piękny, drewniany młyn wodny, pracujący pełną parą. Jadą wozy konne, ale też autokary i busy z wycieczkami szkolnymi. Mijamy skrzyżowanie kilku światów – drewniany przystanek na jednym rogu, na drugim budowa w nowoczesnej technologii, a na trzecim stado owiec prowadzone przez pasterza w baranicy. MONASTYR
HOREZU - PAMIĄTKI I ZNAJOMOSCI
Przed samym monastyrem już spory ruch – auta zajeżdżają na parking,
wysypują się wycieczki, dzieci, jak zawsze i wszędzie, biegają
oglądając kramiki z pamiątkami. My też zachodzimy do budki, przed którą
jest wystawiona piękna ceramika. To tradycyjne
rzemiosło tego regionu – wyroby z ceglastej terakoty ozdobione
kolorowym szkliwem w różne wzorki. Kupujemy u niepiśmiennej babci
dzbanuszki, talerzyki, gwiżdżącego kogucika, flakoniki. Delikatna,
misterna robota o niepowtarzalnych wzorach, a wszystko za grosze (ok.
2-5 lei za sztukę)Do monastyru prowadzi szeroka droga w szpalerze drzew, z której widać górujące nad okolicą klasztorne budynki. Atmosfera, położenie, tłumy wycieczek i pielgrzymów kojarzą się z Jasną Górą. Po drodze podchodzą do nas stare żebraczki – co charakterystyczne dla proszących pod monastyrami, nie są nachalne – proszą o datek powściągliwie, z jakąś godnością. Monastyr Horezu jest wpisany na listę UNESCO i jest jednym z najwspanialszych zabytków Rumunii. Ufundował go w XVIIw. wielce pobożny książę Brincoveanu (jak zresztą i wiele innych świątyń). Styl monastyru łączy tradycyjną, bizantyjską sztukę cerkiewną z wpływami Siedmiogrodu, a więc tradycją środkowoeuropejską. Jest to budowla obronna, opasują go szerokie, białe mury, mijamy jedną bramę, wchodzimy na pierwszy dziedziniec, gdzie pasą się krowy, za drugą bramą jest już serce klasztoru – dziedziniec otoczony piętrowymi zabudowaniami z krużgankami, a w środku biała cerkiew. Znów po obu stronach drzwi wejściowych wyobrażenie nieba (na lewo) i piekła (na prawo). Po dziedzińcu, krużgankach, w cerkwi krążą czarne mniszki. I po raz kolejny, pomimo tłumów, można wyczuć tę utraconą przez naszą kulturę atmosferę duchowości, gdzie tak wyraźna jest dominacja „wierzę” nad „rozumiem”... Duchowość duchowością, ale i fizjologia ma swoje prawa. W przyklasztornej łazience zaczepia nas kobieta w czerni o nerwowej mimice. Wbrew pozorom nie jest to mniszka. Szybko coś mówi, dowiaduje się skąd jesteśmy i daje do zrozumienia, że będzie nam towarzyszyć. Idzie z nami i za nami, chwyta nas za ręce lodowatymi palcami, pokazuje jakieś święte obrazki, zdjęcia, pozuje z krzyżem. Gdy idziemy do cerkwi nieomal odciąga nas od fresku piekielnego, zasłania oczy, krzywi się. W sklepie z pamiątkami zmusza do kupienia krzyża. Bardzo nakręcona święta nawiedzona. Jurodiwa? Gdy wychodzimy, rusza za nami, ale spotyka jakiegoś mnicha i szczęśliwie jemu teraz poświęca całą uwagę. A my jesteśmy wolne, możemy iść. AUTOSTOP
Kolejny etap – to monastyr Bistriţa. Tym razem chcemy się przemieścić w miarę szybko, bo mamy tam dużo do zobaczenia. Najpierw podchodzimy do busów na parkingu i dukamy: Bistrica. Kierowcy tylko kręcą głową, coś tłumaczą, czego oczywiście nie rozumiemy. Postanawiamy więc iść przed siebie, w kierunku głównej szosy i Bistriţy z nadzieją, że złapiemy po drodze jakąś okazję. Przemierzyłyśmy więc ponownie wieś i na szosie zasadziłyśmy się na autostop. Parę aut się zatrzymało, ale jak pytałyśmy o Bistriţę, coś tłumaczyli i odjeżdżali w siną dal. Miałyśmy nawet propozycję jazdy do Bukaresztu, ale to nie było nam tym razem po drodze. W końcu zaczęło nas to dziwić – jakim cudem nie jadą do Bistricy skoro jadą w jej kierunku, a to zaledwie kilkanaście kilometrów stąd? I wtedy stuknęłam się w głowę! Bistriţa to stosunkowo duże miasto na północy, a nam chodzi Monatyr Bistriţa położony koło wsi Costeşti, który jest tuż obok, ale pewnie tranzytowi kierowcy o nim nie wiedzą! Teraz już byłyśmy mądrzejsze i, gdy zatrzymał się lokalny PKS wytłumaczyłyśmy kierowcy, że chcemy do Monastiru Bistriţa. Coś tłumaczył, że skręca, ale kawałek nas podwiezie. A w autobusie, a może wehikule czasu, zupełnie etniczny klimat. Pasażerowie chyba z okolicznych wiosek, jak z innego stulecia, oczywiście życzliwi, uśmiechnięci, chętni do pomocy. Gdy Basia wyciągnęła aparat fotograficzny, ucieszyli się, że będą w TV. Kierowca wysadził nas na rozstaju dróg, absolutnie nie chciał wziąć pieniędzy, więc pomachawszy pożegnałyśmy niedzisiejszy autobus i znów ruszyłyśmy przed siebie... Wreszcie docieramy do Costeşti, skąd chcemy dostać się do monastyrów Bistrica i Arnota i jeszcze zahaczyć o Park Narodowy. Jak zwykle łapiemy autostop po drodze. Szybciutko zatrzymuje się nam dacia , której kierowca coś tłumaczy długo i zawile. Zdaje się, że skręca gdzieś w bok, ale i tak możemy kawałek podjechać. No to jedziemy. W trakcie jazdy zatrzymujemy się co chwilę - chcemy wysiadać, myśląc, ze to właśnie jego skręt, ale za każdym razem nas powstrzymuje i peroruje coś zawzięcie. W końcu każe mi wyjąć ze schowka za siedzeniem broszurkę z mapką tych terenów i tam pokazuje poszczególne atrakcje, gdzie musimy się wybrać nagle niespodzianka - dowozi nas pod samą bramę monastyru! Mamy kolejny dowód życzliwości Rumunów. MONASTYR BISTRITA ZE
SZKLANĄ TRUMNĄ
I tak pokrzepione ruszamy na zwiedzanie Manastirea Bistrita. Podobnie
jak poprzedni, i ten jest otoczony rozległym, podwójnym murem. Biel
jego ścian pięknie wygląda na tle gór, jakie go otaczają. Monastyr
pochodzi z XVw i jest miejscem kultu świetego Grigorie Decapolitul (?),
którego ciało spoczywa w tutejszej cerkwi – o czym z przejęciem
opowiadała nam nasza czarna koleżanka z Horezu. Rzeczywiście, w cerkwi,
po lewej stronie ikonostatsu na podwyższeniu stoi szklana trumienka
(najwyżej 150cm długości), a w niej owinięta w purpurowy całun mumia.
Widać jedynie ręce – jak czarne,
suche gałązki. Widać, ze wierni otaczają to miejsce szczególna czcią –
wczołgują się pod trumnę, tam się modlą, a powierzchnię trumny
całują, przeciągają po niej ręce i jakieś przedmioty, tak, jakby
moc świętego miała na nich spłynąć. Może i nam udzieli swoich łask
daleki święty, o którym nic nie wiemy? WĄZWÓZ
W DESZCZU I PUSTE SKLEPY
Gdy wychodzimy z monastyru nadciągają tak ciężkie i ciemne chmury, że z niepokojem myślimy o naszym górskim towarzystwie. I słusznie, bo początkowe pojedyncze krople szybko stają się ścianą deszczu, a pioruny latają dookoła naszych głów (przynajmniej takie mamy wrażenie). Uciekamy do maleńkiej knajpki przydrożnej, gdzie raczymy się kawą, lodami i widokami. A burza harcuje coraz bardziej i końca nie widać. Wreszcie po godzinie nieco się przejaśnia, więc decydujemy się wychynąć z naszego azylu i pójść do Wąwozuw Parku Narodowym Buila-Vǎnturariţa. Szlak biegnie wzdłuż rzeki Bistriţa, która po oberwaniu chmury mocno wezbrała, tak, ze lada moment, a jej wody mogą porwać szczebelkowata kładkę przerzuconą od monastyru do cygańskiego przysiółki i pewnie drogi do Arnoty. Zanurzamy się więc w wąwóz, pomiędzy majestatyczne skały, ruszamy wąskim przejściem pośród gór. Warto byłoby zobaczyć trochę więcej, ale ze szlaku wygania nas kolejna nawałnica. Musimy też niestety zrezygnować z dotarcia do Arnoty. Tym razem chronimy się w sklepie Mixt Bistriţa, w którym zdumiewa nas ubóstwo zaopatrzenia – piwo, chleb, jakieś ciastka, pojedyncze puszki, kawa. I chyba tyle. Stajemy się atrakcją z innego świata dla zgromadzonych tam Cyganów. Szybko nawiązuje się konwersacja, świadcząca o tym, że nie ważna jest znajomość języków, ale wystarczy chęć porozumienia się. Pytają skąd jesteśmy, dziwują się, proszą o robienie im zdjęć. Jednym okiem więc robimy zdjęcia, a drugim wypatrujemy okazji. I tym razem nie musimy długo czekać – kompletnie przemoczone, serdecznie żegnane przez naszych chwilowych towarzyszy wsiadamy do cieplutkiego i suchego auta starszych państwa z Austrii. Wysiadamy w Costeşti i zanim zaczniemy czekać na naszych, idziemy jeszcze przejść się przez kolejną wieś korzystając z tego, że tu, na dole jest ciepło i słonecznie. W końcu postanawiamy zasiąść w okolicach skrzyżowania. Miejsce jest wymarzone – stół z ławeczkami przy sklepie i barku z piwem. Nabywamy chleb (pokrojony w grube pajdy przez sprzedawczynię), nasz ulubiony kaszkawał i piwo na obiadek, po czym zasiadamy na ławeczce pod sklepem. Początkowo jesteśmy tylko obserwowane, ale szybko następuje wzajemne oswojenie i zaczynają się rozmowy – dowiadujemy się o historiach, rodzinach, problemach i radościach. Jakaś wesoła para prezentuje nam swojego pięknego srebrzystego konia – piwosza, zapraszają nas na wóz, pozują do zdjęć, w końcu wręczają swój adres, na który będę wysyłała fotografie. Za chwile przysiada się przyjezdny siwobrody z dzieckiem i opowiada jak to pracował w Niemczech, jak mu się żyje, jak bardzo jest dumny ze swojego synka. Poparzona dyptamem ręka Basi też budzi zainteresowanie – ktoś dzieli się znachorską maścią z węża i zmusza do posmarowania, pada też propozycja, aby przekłuć pęcherze zapałką, ale na to Basia się już nie godzi. Znajomi z ławeczki szybko orientują się, że naszą pasją jest robienie zdjęć – i specjalnie kierują w naszą stronę pasterza z kozami. Ktoś nam funduje kawę. Bardzo przyjaźni, sympatyczni ludzie. W końcu jednak nadjeżdża nasz autobus i znikamy z tego miejsca, jakbyśmy nigdy tu nie były i pewnie już nigdy nie będziemy tutaj – na ławeczce pod sklepem w Costeşti. POŻEGNALNY
TARG
Nazajutrz ruszamy w drogę powrotną, Znów przez Wołoszczynę,
Siedmiogród, w kierunku granicy. Mamy do zrobienia ok. 800km, upał jest
potężny (37st.C) a postoje krótkie. Żadnego zwiedzania już nie będzie,
ale Beata chce koniecznie kupić żeliwną patelnię. Więc kiedy widzimy
targ, to koniecznie, ale to koniecznie musimy się zatrzymać. Czym
prędzej wyskakujemy z autokaru i znów cofamy się w czasie do innej
rzeczywistości. Rzędy postawionych na sztorc kos, żeliwne garnki i
patelnie, dwuzębne drewniane widły, mnóstwo ozdobnych elementów
końskiej uprzęży, szerokie, skórzane pasy, szerokoskrzydłe kapelusze
tak popularne w Rumunii.
Większość sprzedających to Cyganie w barwnych strojach, ale widać
i rumuńskiech wiejskich rzemieślników czy handlarzy starociami (czemu
nie możemy się tu dłużej zatrzymać?!).Targ, jak to bywało dawniej i w Polsce połączony jest z festynem – kręci i karuzela i ruletka, w której można wygrać nawet telefon komórkowy, na ławach w prowizorycznych gospodach siedzą biesiadnicy raczący się szaszłykami, grilowanym mięsem, i jarzynami, popularne są też kurczaki. Tyle tych palenisk, że aż nad targowiskiem unosi się mgiełka z aromatycznego dymu. W oddali widać góry i błyszczące kopuły cerkwi. A tu trzy gracje – młoda Cyganka zalotnie kryguje się narzucając chustkę na włosy, stara siedząc na ziemi wplata czerwone wstążki w czarne warkocze małej dziewczynki. I nagle obok nich, skrajem targowiska przelatuje obły, nowoczesny pociąg. Jak nie z tej bajki! Ale właściwie bardzo z tej bajki. Z rumuńskiej baśni, w której ciągle mieszają się czasy i miejsca. ***
Powoli żegnamy się z Rumunią – z kolejnymi kawałkami mozaiki, które tak
różne od siebie – jak Transylwania od Wołoszczyzny, a jednak
przedziwnie harmonijnie współgrają. Ciekawe jaką ją zobaczymy w
przyszłym roku na Bukowinie...?16.06.2007
|