To tu, to tam Rosja 1989 Włochy 1992 Wenecja 1994 Krutynia 1995 Turcja 1996 Bułgaria 2002 Lwów 2004 Słowacja 2006 Transylwania 2006 Czarnogóra 2006 Morawy 2006 Słowacja 2007 Rumunia 2007 Węgry 2007 Słowenia 2007 |
Wyjazd do Lwowa był zupełnie niespodziewany, nieplanowany - po prostu zapropnowano mi wycieczkę. Z GRUPĄ. Parę dni przed wyjazdem odwiedziła mnie Viki – Amerykanka z Waszyngtonu zakochana w Polsce. Viki bywa w lecie w Polsce, potem wraca na parę miesięcy do USA i znów z powrotem. Tam i z powrotem – jak Hobbit ;) Teraz już miała wyjeżdżać, gdy jej zaproponowałam, żeby razem ze mną pojechała do Lwowa. Niech zobaczy kawałek Polski, który już Polską nie jest. I przy okazji będę miała miłe towarzystwo. Zdecydowała się – załatwiła wizę wjazdową na Ukrainę (75$!), którą musiała mieć jako obywatelka USA i umówiłyśmy się pod autokarem. DROGA Jedziemy zupełnie nową dla mnie trasą – piękną w jesiennym słońcu, ale tak pełną zakrętów, że wraca dawno zapomniana choroba lokomocyjna. Jest mi niedobrze, siedzę nieruchomo z przymkniętymi oczami czekając, aż zacznie działać aviomarin. Na granicy jest już dobrze. Nie ma kolejki, ale obowiązkową godzinę i tak musimy odstać. Obserwujemy jak snują się niemrawo ukraińscy pogranicznicy w czapkach wielkości kół młyńskich. Kiedy przekraczamy granicę jest już ciemno – nie widać więc czym różni się Ukraina od Polski, czuć tylko wyboje i nierówności pod kołami autokaru. Nagle robi się strasznie późno, bo przesuwamy wskazówki zegara do przodu. Na szczęście do Lwowa jest niedaleko. Tymczasem pilotka – Ania daje nam wskazówki jak przetrwać we Lwowie:
Zobaczę
na ile będę w stanie dostosować się do tych reguł ;)
HOTEL
Dojeżdżamy wreszcie do Lwowa! Samo miasto jest dobrze oświetlone – tak, że już jadąc do hotelu widać jego biedę i urodę. Nocujemy w hotelu „Lwów” Wielki, socjalistyczny blok. Nasz pokój jest na 4 piętrze, gdzie dostajemy się maleńką windą obsługiwaną przez małomównego windziarza. Na naszym piętrze znajdujemy panią etażową, która wszystkich ustawia w karnej kolejce i bez cienia uśmiechu wręcza klucze do pokojów. Od razu jej podpadam zapominając o karcie meldunkowej. Dostaję reprymendę jak od groźnej nauczycielki. Groźnej i ponurej.. Jak się potem okaże cała obsługa hotelu jest nadzwyczaj sieriozna. Mimo moich szczerych wysiłków nie udało mi się nikogo sprowokować do uśmiechu. Nic to. Idziemy do pokoju. Zamek ledwo się trzyma, ale nam to nie przeszkadza. W końcu nie zamierzamy trzymać tam brylantów. Pokój – hmmm.... Ciemna klitka, dwa zdefasonowane tapczaniki pokryte stylonową, zielono-siną narzutą zwieńczoną sutą falbaną. Goły stół na wysoki połysk, dwa odrapane krzesła. Słabe górne światło, okna bez zasłon. W korytarzyku pojemna szafa we wnęce i łazienka. Łazienka – hmmm.... Grunt, że jest ciepła woda w godzinach wieczornych i o świecie. Zapach trochę taki sobie, płytki datowane na jakieś lata 50-60, krany pordzewiałe, emalia starta albo zarośnięta brudem. Ale umyć się można i już tylko z tego powodu jestem bardzo zadowolona. Dla Viki jest to natomiast pełna egzotyka. Na szczęście ma też duże zdolności przystosowawcze ;) Gdy schodzimy na kolację, już z daleka słychać głośną muzykę – niestety, niestety okazuje się, że tam właśnie będziemy jeść. Jeść i tylko jeść, bo przy tym poziomie decybeli jakakolwiek rozmowa jest niemożliwa. Cóż – lokal ma swoje prawa – jest 23 więc dancing w pełnym rozkwicie. Mam rewelacyjne miejsce – daleko od orkiestry, ale z doskonałym widokiem na parkiet. Rola obserwatora jest moją ulubioną ;) Widzę więc starszych panów w wygibasach z młodziutkimi panienkami. Pary w średnim wieku. Pary młodzieżowe. Stroje przesadnie sexy, stroje przesadnie sportowe. Tancerze świetni i tancerze byle jacy. Dwie zupełnie pijane dziewczyny ledwo trzymające się na parkiecie... Oglądam scenę z dancingiem i jednocześnie jem kolację. Przystawka niezła – szynka i jakaś sałatka. Potem zupa. Lokalna specjalność – solanka. Błeeee! Ledwo letnia, biaława z kawałkami kapusty i czegoś niezidentyfikowanego, rozdrobniony tłuszcz, który osadza się na podniebieniu. Mimo szczerych chęci nie mogłam tego przełknąć. Natomiast sznycelki (maleńkie) serwowane na drugie danie okazały się bardzo dobre. Najlepsza była jednak herbata podana w dużych, fajansowych dzbankach. Wypiłam trzy filiżanki i objedzona jak bąk ledwo wstałam od stolika. Doszłyśmy z Viki do wniosku, że po tak sutej kolacji nie możemy od razu iść spać – trzeba to jakoś spalić. Ponieważ pilotka panikarskim tonem nas ostrzegała, żeby się nie snuć po wieczornym Lwowie, wymyśliłyśmy, że będziemy biegać po hotelu. W końcu był na tyle duży ;) Zrobiłyśmy 3 rundy z parteru na 6 piętro, potem zaczęłyśmy biegać wzdłuż, co niestety spotkało się z tak podejrzliwymi i pełnymi potępienia spojrzeniami obsługi, że zaprzestałyśmy tych praktyk. Nadal jednak czułyśmy się ciężkie i objedzone. Bohatersko zdecydowałyśmy więc, że pójdziemy zwiedzać miasto. O północy. Ciepły, spokojny wieczór – ulice pustawe, ale nie wyludnione. Babuszki sprzedające biedne bukieciki, inne – pestki i orzeszki, trochę młodzieży, trochę policji... Rozproszone światło na zabytkowych kamienicach, pięknym gmachu Teatru Wielkiego, szpaler latarni wydobywający perspektywę Wałów Hetmańskich. Cudnie. Bardzo się cieszymy, że przez najbliższe 2 dni będziemy poznawać te miejsca. Latanie po schodach i wieczorny spacer podziałały jak doskonały środek nasenny. Pierwszą noc spałam mocnym snem – niestety o 7 rano wdarł się jakiś przeraźliwy dźwięk. Panika! Co to jest?! AAAA! Telefon! Gdzie jest aparat?! Zrywam się gwałtownie. Zaplątuję w kołdrę. I fru! Po wygiętym w pałąk materacu zjeżdżam i ląduję na podłodze. Auuu – moje żebra! Nic to. Jest telefon! Dopadam słuchawki i.... za późno. Cisza... Potem okazało się, ze w ten sposób budzili na śniadanie. Wrrr... KATEDRA ŚW. JURA
Śniadanko pyszne. Krokiety z mięsem, jakieś dodatki typu pomidory, wędlina i znów rewelacyjna herbata. Za to pogoda mniej rewelacyjna. Pada. W związku z tym zapada decyzja, ze robimy objazd autokarem i zwiedzamy Cmentarz Łyczakowski. No to jazda. Głowa w lewo, głowa w prawo. Nie cierpię zwiedzania przez szybkę! Muszę dotknąć, poczuć nowe miejsca! Zaraz chyba ucieknę grupie... Ale nie. Jeszcze nie teraz. Zatrzymujemy się przy Katedrze św. Jura. Piękny gmach, ale samo miejsce mało nastrojowe. Dodatkową atrakcją jest kopia Całunu Turyńskiego podarowana przez Papieża. W kolejce przesuwamy się wzdłuż płótna zabezpieczonego szkłem. Nie potrafię się dopatrzyć znaczących kształtów. Coś jak plamy z Roschacha. Jednak jakiś dreszcz przemyka mi po plecach. CMENTARZ ŁYCZAKOWSKI
Teraz Łyczaków. Dojeżdżamy do cmentarza. Obstępuje nas chmara żebrzących, bezczelnych wyrostków. Zupełnie nie wyglądają na potrzebujących. Nie reaguję na ich prośby. Cmentarz w siąpiącym deszczu ma swój urok. Opłukane, błyszczące wilgocią rzeźby na tle złocistych liści – paradoksalnie w nagrobkowych rzeźbach jest mnóstwo życia – radosne anioły, piękne kobiety, zadumani mężczyźni. Jak wiele sam nagrobek jest w stanie powiedzieć o zmarłym – jego życiu, pasjach – widać kto był poetą, kto muzykiem, kto budował ochronki dla dzieci. Tyle historii i człowieczeństwa... Robimy z Viki mnóstwo zdjęć – może uda się zachować cokolwiek z tego klimatu. Powoli zbliżamy się do cmentarza Orląt Lwowskich. Błądzę między nagrobkami odczytując imiona, nazwiska, wiek poległych. 14, 16, 19 lat... Pasja, idea, patriotyzm? Czy to tak zawsze w człowieku? Czy dzisiaj byłoby to możliwe? Nie cierpię idei umierania dla sprawy! A jednocześnie bardzo podziwiam i szanuję... W kaplicy, która jest centrum Polskiego Towarzystwa Opieki nad Grobami Wojskowymi, szukam w grubej księdze – inwentarzu nazwiska braci babci Cesi – Olszewskich. Wiem, że któryś z nich zginął podczas obrony Lwowa. Mam – Feliks i Zdzisław. Znam numer grobu, wiem, która jest to kwatera i mam na znalezienie 5 minut, bo zaraz będzie odjeżdżał autokar. Szybko, szybko! Znajduję kwaterę, grobów nie znajduję... Ale czy to istotne? Cały Cmentarz Orląt jest jednym wielkim symbolem, w którym doskonale mieszczą się jednostkowe losy... ALKOHOLE Wracamy do hotelu na obiad. Znów specjalność zakładu – barszcz ukraiński – słabo doprawiony, ale przynajmniej ciepły, a szczególnego smaku dodają mu drożdżowe bułeczki z czosnkiem – pampuszki. Na drugie – dla odmiany ;) – sznycle, znikome ilości surówek i oczywiście pyszna herbata. Po obiedzie atrakcja handlowa – tzw. pewne źródło przynosi pod hotel pełny asortyment lokalnych trunków. Jakieś wódki, koniaki, żubrówki – ponieważ zupełnie się na tym nie znam, w przeciwieństwie do reszty grupy robię nader skromne zakupy – kupuję tylko balsam – koniak z miodem przyprawiony 12 ziołami. Jakaś bardzo stara receptura i podobno rewelacyjnie działa jako środek zapobiegawczy przy przeziębieniach. Najlepiej smakuje dodany do herbaty. Posmakujemy, zobaczymy ;) Alkohole i papierosy są bardzo tanie (dla nas) – za butelkę balsamu płacę 10zł. NIESKROMNE
MYŚLI
Po uskutecznieniu zakupów idziemy zwiedzać Lwów. Nieskromne myśli przewodnika (całe przedpołudnie powtarzał: „Mam taką nieskromną myśl, ze może deszcz przestanie padać”) okazały się skuteczne i trochę się wypogodziło. Pierwszy punkt programu – gmach Teatru Wielkiego. Imponujący. Lwów ciągle rywalizował z Krakowem i jeśli chodzi o teatr to zdecydowanie teatr lwowski przewyższa urodą Teatr Słowackiego. Jest pięknie odnowiony – jak zresztą cała starówka. Okazuje się, że tę renowację Lwów zyskał dzięki wizycie papieża i zjazdowi prezydentów. Przewodnik – pan Janek – uroczy Lwowiak, zawodowy konserwator sztuki opowiada bardzo barwnie, ciekawie, z typowym lwowskim zaśpiewem. Miałam zamiar urwać się od grupy, ale tylko z jego powodu zostaję, bo chcę posłuchać tych opowieści. Chociaż z drugiej strony jego akcent i frazeologia są zupełnie nieprzyswajalne dla Viki. "TYLKO
WE LWOWIE"
Kiedy zatrzymujemy się przy pomniku Mickiewicza słyszymy melodię – klucz skojarzeń „Tylko we Lwowie”. Środkiem ulicy, nie bacząc na jadące auta zmierza człowiek – orkiestra. Kloszard, twarz zniszczona alkoholem, na piersiach akordeon, przy ustach trąbka. Tylko we Lwowie... Zaczynam bardzo intensywnie odczuwać to miejsce. Widzę, słyszę, czuję. Za chwilę melodia się kończy i muzyk (dawny filharmonik – jak wyjaśnia pan Janek) odśpiewuje jakąś arię z repertuaru Kiepury (a stoimy pod hotelem George, z którego balkonu dał kiedyś Kiepura 2-godzinny recital). Człowiek – orkiestra jest tutejszym dziwakiem, jakich wielu we Lwowie. Od lat śpiewa na ulicach, gra, czasem wpadnie mu trochę grosza, ale nachalnie nie żebrze. Schodzimy z placu zagłębiając się w wąskie uliczki, idziemy w kierunku Katedry Łacińskiej. Bard towarzyszy nam cały czas znów grając „tylko we Lwowie”... Zanurzam się w zaczarowanej rzeczywistości... KOŚCIÓŁ DOMINIKANÓW
Katedra. Zasiadamy w ławkach, podziwiamy sztukę sakralną, słuchamy o historii. A ja ciągle, niepoprawnie, zamiast skupić się na faktach i detalach architektonicznych obserwuję ludzi – i nawet jak jest ich tak mało jak w kościele, chcę współczuć razem z nimi, przynajmniej na moment zrozumieć ich świat. Bo w tym jest sedno poznawania nowych miejsc... Żebrzące w kościele dziecko. Jakieś 6 lat. Podchodzi do siedzących z brzegu, głaszcze po rękach, nogach, zawodzi: „Dajcie hrywnu”, gdy to nie skutkuje klęka i uderza czołem w buty potencjalnych dobroczyńców. Nawet gdy dostaje hrywnę nadal lamentuje. Odchodzi dopiero ofuknięty po ukraińsku przez przewodnika. W ławce przede mną siedzi tubylec. Przystojny mężczyzna ok. 50, ma przed sobą rozłożoną całą bibliotekę. Udaje mi się podejrzeć, ze jest wśród nich atlas świata i dzieło: „Jak rozpoznać wampira energetycznego”. Innych tytułów nie widzę – widzę tylko, że są czytane intensywnie, pełne podkreśleń i notatek. Od czasu do czasu odrywa się od lektury i omiata wszystkich roziskrzonym wzrokiem – spojrzeniem, które czuje się w trzewiach. Ech, szkoda, że tak mało czasu – chętnie bym z nim porozmawiała... Z zakrystii wychodzi proboszcz, opowiada nam o sytuacji Polaków we Lwowie – dajemy mu dolary przeznaczone na pomoc parafianom, jakieś jedzenie... Dla Polaków. Chociaż dla mnie zupełnie nieistotne jest, czy potrzebujący jest Polakiem, Ukraińcem czy Cyganem. Liczy się tylko to, że jest mu źle i że trzeba pomóc... KAPLICA
BOIMÓW
Tuż obok jest Kaplica Boimów. Magia i tajemnica. Maleńki budynek pokryty ciemnymi, gęstymi rzeźbami niepokojąco świętych postaci. W środku wspaniała rzeźbiona kopuła zwieńczona latarką. Hipnotyzujące wnętrze i dopełniający klimatu obraz ostatniej wieczerzy, gdzie pod krzesłem Judasza czai się szatan w postaci czarnego, kozłopodobnego zwierzęcia. Jakoś dziwnie pasuje ten motyw do całości. Bardzo żałuję, że nie ma szans na dobre zdjęcia – bo i słabe światło i konieczny byłby szeroki obiektyw... Idziemy dalej – ops! – chcemy tylko iść, bo zaraz się cofamy do wnętrza kaplicy. Na dworze ściana deszczu. Część grupy, która wyszła wcześniej chroni się w katedrze, my zostajemy u Boimów. Siedząc w XVI-wiecznej ławce jeszcze chwilę chłonę atmosferę. Jak TO zatrzymać? Stały dylemat. „Chwilo trwaj – jesteś piękna”! TEATR
W końcu deszcz ustaje. Możemy iść dalej. Znów uliczki, kamieniczki, historia ludzi, których dawno już nie ma. Zaczynamy się spieszyć, przeskakujemy przez ogromne kałuże, musimy zdążyć do hotelu na 17, bo o 18 idziemy do teatru. O! Sklep Svitocz. Podobno maja przepyszne słodycze. Kupuję ogromny wór czekoladek za grosze – 12zł. Faktycznie świetna pikantna czekolada. W hotelu błyskawicznie „robimy się” i przebieramy przed wyjściem do teatru. Potem pospieszna kolacja i wychodzimy. Teatr Wielki – śliczny. Już nawet bileter jest zaskoczeniem – miły, uśmiechnięty, chętny do pogaduszek. Wnętrze jak z innego świata. Klimat XIX wieku – brak tylko szumu długich sukien. Purpurowe chodniki, kryształowe lustra, rzeźby w najpiękniejszych marmurach. Jednak życie kulturalne nie kwitnie bujnym kwieciem... Na widowni poza grupami wycieczkowymi – pustawo. Oglądamy balet „Lilija” ichniejszego kompozytora. Podoba mi się – o miłości prostych włościan brutalnie przerwanej przez okrutnego pana pałającego niezdrową żądzą do Liliji. Są i chłopi, i Cyganie, i nimfy, i żołnierze. Viki, która jest muzykiem i pracuje w szkole baletowej twierdzi, że sztuka jest bardzo dobra, a tancerze świetni. Ukulturalniamy się, tyle, że w chłodnej atmosferze – w teatrze jest tak zimno, ze po przerwie otulam się – z braku etoli – kurtką. Przedstawienie kończy się dość wcześnie, wychodzimy na skąpany w deszczu plac teatralny. Jakaś staruszka podchodzi do ludzi z naszej grupy, prosi o wsparcie, gdy dajemy jej parę hrywien rozpływa się we wdzięczności – mnie błogosławi, Viki całuje po rękach, mówi, ze kupi sobie chleba i kartofli... Może to jakaś młodsza koleżanka babci...? CISZA
NOCNA
W hotelu lądujemy ok. 20. Jestem głodna! Restauracja niestety zarezerwowana i nie można wejść. Kombatanci z UPA mają jakąś rocznicę i bankietują. Udajemy się więc do baru. Bar zmonopolizowany jest przez mężczyzn, ale jakoś nikt nas nie wyrzuca ;) Spokojnie piją przy stolikach wódkę (absolutnie nie piwo!) i rozmawiają o polityce, a może o sztuce? Zamawiamy esencjonalną, gorącą czekoladę, która jednocześnie rozgrzewa i syci. No, teraz mam mnóstwo energii! Bardzo, bardzo szkoda, że pogoda taka paskudna, bo można by wybrać się na dłuuugi spacer. Trudno. Idziemy do pokoju. Grzecznie się myjemy i grzeczniutko kładziemy w łóżeczkach. Niestety, nie będzie dane nam spać. Tego wieczoru odbywa się obok u suto zakrapiana impreza. Kroki, biegi, nawoływania, głośne rozmowy, coraz głośniejsze, śmiechy piskliwe, wibrujące, rubaszne, wreszcie śpiewy chóralne – w repertuarze partyzancko-biesiadno-ludowym. Śpiewy przechodzące we wrzaski. Śmiech coraz bardziej rozwibrowany... Viki jest rozbawiona i zbulwersowana. Usypiam grubo po północy w całym tym zgiełku. MIEJSCA
Za to rano wstaję świeżutka i wyspana. Tym razem nie budzi nas żaden telefon. Mamy mnóstwo czasu. Spokojnie zbieramy się i pakujemy. Schodzimy na śniadanie tak jak poprzedniego dnia – na 8/30. Trochę nas dziwi, że wszyscy gotowi są już do wyjścia, ale może lubią być zapobiegliwi... Na dole okazje się, że to my zawaliłyśmy. Śniadanie było o 8, a teraz jest wyjście na zwiedzanie. Ania zapowiadała to na początku kolacji, na którą spóźniłyśmy się, obiecali, że nam to przekażą, ale widocznie zapomnieli... Grupa z panem Jankiem wychodzi, Viki musi jeszcze iść do pokoju, pilotka decyduje się poczekać na nas, żeby potem łatwiej dołączyć do pozostałych. Wreszcie Viki schodzi. Pędzimy ulicami Lwowa – jest słonecznie, ale zimno. W biegu zjadam zabraną ze stołu przygotowanego na śniadanie drożdżową bułeczkę, bo nie potrafię funkcjonować na czczo. Viki nic nie je. Biegiem wpadamy na rynek – przepiękny w jesiennym słońcu. Nie ma czasu podziwiać, nie ma czasu robić zdjęć – prędko – prędko – szukamy grupy. Mam dość, ale milczę. Viki jest bardziej asertywna. Dobitnie tłumaczy Ani: „Ja nie chcę biegać. Mam plan. Mam aparat. Chcę robić zdjęcia” Teraz i ja się włączam – tłumaczymy, że będziemy zwiedzać same, bo szkoda czasu na takie bieganie. Pilotka nie jest tym zachwycona, ale cóż ma zrobić – już sama wznawia trucht w poszukiwaniu grupy. A my zaczynamy kontemplować. Jest piękny, słoneczny, sobotni ranek, na ulicach jeszcze pusto, przejrzyste powietrze, dokładnie widać całe piękno architektury. Rozglądamy się, sprawdzamy na planie, gdzie trafiłyśmy w tym szalonym biegu. Jakaś cerkiew, obok ulica, niedaleko kolejka biednych do gar-kuchni, bukinista rozkładający książki. Już wiemy – to Kaplica Trzech Świętych. W środku nabożeństwo z najpiękniejszymi cerkiewnymi śpiewami, dzięki którym na chwilę głęboko zanurzamy się w sacrum. Nie na długo. Już czeka profanum ;) Viki bierze się za robienie zdjęć, przechodzi na drugą stronę ulicy, żeby mieć lepszą perspektywę, a do mnie w tym czasie podchodzi chłopczyk z prośbą o hrywnę. Jest w wieku Jasia – rozczapierza paluszki, żeby pokazać, że ma 5 lat. Ale niedługo będzie miał 6 – mówi z dumą. Hrywnę chowa do skarpetki, przez chwilę wesoło rozmawiamy, podprowadza nas do Kościoła Dominikanów, robi wesoło pa-pa i biegnie szukać innych turystów. U Dominikanów – cisza, spokój. Zapalam świecę przed Matką Boską i idziemy dalej. Niespiesznie, delektując się atmosferą uliczek, słuchamy strzępów rozmów nielicznych jeszcze przechodniów. W rynku zapiera dech uroda kamieniczek. Viki celebruje zdjęcia. Zastanawiamy się, czy wejść do muzeum, gdy nagle podbiega do nas radosna Ania oznajmiając, że znalazła grupę i żebyśmy się przyłączyły. Przyłączamy się. Oglądają te kamienice, które przed chwilą mijałyśmy. Pan Janek opowiada o ciekawostkach – mówi, że w pobliżu jest pracownia alchemika, na której zwiedzanie nie mamy czasu. Ale pod każdą z kamienic stoi się po 5 minut. Nie mogę! – no – nie mogę! Przejmujące zimno i narastający ból kręgosłupa (nie przeszkadza mi chodzenie, bieganie, leżenie, ale przy dłuższym staniu wysiadam!) Buntujemy się po raz drugi i odłączamy od grupy. Jeszcze raz, po swojemu kontemplujemy kamienice, ratusz, lwy, fontanny na każdym z rogów. Wracamy do apteki, na której zapleczu jest muzeum z alchemiczarnią. Zioła, retorty, stare fotografie, zapach medykamentów. Przemiła pani aptekarka prowadzi nas przez krużganek do maleńkiej izby, gdzie pracował alchemik. Wieje grozą i tajemnicą – podświetlona czaszka, wysuszony krokodyl, skorupa żółwia, znaki kabalistyczne na belce pod sufitem i całe stado innych tajemnic. Znów żałuję, że w tych warunkach nie wyjdą nam zdjęcia. Pozostaje tylko pamięć... Znów jesteśmy na rynku, koniecznie chcemy znaleźć Katedrę Ormiańską. Jest jednak tak zimno, a my od rana bez niczego ciepłego w ustach, że decydujemy się pójść na kawę. Obok Kaplicy Boimów znajdujemy maleńką, dziuplowatą kafeterię. Och – jaki wspaniały aromat! Kilkanaście gatunków kawy, domowe ciasta. I przede wszystkim – ciepło. Przepyszna mała czarna z serniczkiem (5hr). Mniam! :) Teraz snujemy się po Lwowie w spokojnym tempie, prawdziwie smakujemy miasto. Piękne i biedne. I mimo tej biedy nadzwyczaj pogodne. Zastanawiam się, czy chodzę po śladach babci... Pewnie tak. Tylko, że ja nic o tym nie wiem... WYSOKI ZAMEK
Musimy wracać do hotelu zapakować do autokaru bagaże. A potem mamy jechać na Wysoki Zamek. Poważnie zastanawiamy się, czy nie zostać w mieście, ale w końcu ulegamy namowom przewodników. O Wysokim Zamku słyszałam od babci, chodziła tam na spacery, a teraz jeszcze dowiaduję się, że jest to tradycyjne miejsce wagarów (już nie pamiętam jak je określają Lwowiacy) Wejście na kopiec jest łagodne, idziemy sobie spacerkiem, podczas którego anektuję pana Janka i wysłuchuję różnych barwnych opowieści. Z kopca panorama jak panorama – widać wyraźnie, że Lwów rozłożył się na wzgórzach i jest zatopiony w zieleni. Wszędzie olbrzymie połacie parków i ogrodów. KOŃCÓWKA
Schodzimy szybciutko i dostajemy oficjalny czas wolny. Całe 40 minut! Skandal! Mamy przecież w planach: pchli targ, Katedrę Ormiańską i nadzieję na obiad. Z obiadu rezygnujemy. Nie zdążymy. Na targu jest trochę obrazów (okropnie kiczowate), ładne, tradycyjne haftowane obrusy. Oczarowana jestem przepięknymi bluzkami z surowego jedwabiu haftowane krzyżykami w kolorze ecru – z szerokimi rękawami i marszczonym wiązadełkiem dekoltem. Niestety – nie stać mnie, bo straszliwie drogie. Prawdziwy targ staroci polega na stoiskach ze starymi monetami, medalami (głównie główki leninka w gwiazdkach ZSRR), trochę dawnych naczyń, sztućców i innych przedmiotów niewiadomego użytku. Zastanawiająca jest księga wyglądająca na starodruk, ale to chyba niemożliwe, żeby była autentykiem – nie leżałaby tak sobie na ławie i nie kosztowałaby 20 hrywien (4,5$). Szukam czegoś dla Jasia. Drewniana, rzeźbiona fujarka jest idealna (1hr). Targ nie jest zbyt duży – przechodzimy przez niego szybciutko i biegniemy do Katedry Ormiańskiej. Schowana w wąskiej uliczce – już przez ogrodzenie widać piękny dziedziniec a orientalnymi kolumnami i przepiękną rzeźbą Chrystusa. Viki pstryka, ja wchodzę do środka. Malowidła na kopule zapadają w pamięć, ale poza tym wnętrze nie robi na mnie szczególnego wrażenia. Może to przez ten pośpiech? Wracamy. Po drodze mijamy jeszcze jedną cerkiew – musimy tam wejść! Trafiamy na prawosławny ślub – ukoronowana para młoda stoi przez carskimi wrotami, pop celebruje, wokół unoszą się te najpiękniejsze śpiewy. Mogłabym tam być całą wieczność, ale poczucie realizmu każe nam gnać do autokaru. Oczywiście, jak zwykle większość siedzi już karnie na swoich miejscach. A ja i tak ucinam jeszcze ostatnią pogawędkę z moim ulubionym panem Jankiem, Viki robi nam pamiątkowe zdjęcie – i pa, pa Lwowie... Wyjeżdżam z wielkim niedosytem. 1,5 dnia to zdecydowanie za mało na to miasto. Wrócę tutaj za rok, może za pięć lat, ale wrócę - już sama, bez grupy, bez planu, bez pośpiechu. Tylko z czułością, ciekawością i tęsknotą. Do korzeni. |