To
tu, to tam Rosja 1989 Włochy 1992 Wenecja 1994 Krutynia 1995 Turcja 1996 Bułgaria 2002 Lwów 2004 Słowacja 2006 Transylwania 2006 Czarnogóra 2006 Morawy 2006 Słowacja 2007 Rumunia 2007 Węgry 2007 Słowenia 2007 |
Gdzie Wampir mówi
dobranoc
13 - 18.06.2006 Transylwania oczywiście kojarzy się z Draculą, i ja tak ją zobaczyłam w filmie Copppoli. Sam film nieszczególnie mnie zachwycił, ale jedna scena zauroczyła: Prawnik Harker jedzie przez Transylwanię – zieloną, dziką, górzystą; zanim dotrze do miejsca przeznaczenia zatrzymuje się w jakiejś wiosce, gdzie podejmują go serdeczni gospodarze. Na tyle to było barwne i intrygujące, że przemknęła mi myśl – a jakby tam pojechać? Rumunia ma wprawdzie w Polsce złą sławę – brudno, biednie, niebezpiecznie. Jak wiadomo jednak stereotypy często są dosyć odległe od rzeczywistości. Pamiętam Rumunię z nocnego przejazdu sprzed paru lat, kiedy jechaliśmy do Bułgarii – piękna architektura w zaniedbanych miastach: ciepło, tajemniczo i kusząco. Z drugiej strony słyszałam opowieści ludzi gór o karpackich szlakach – jak pięknie, dziko i ekscytująco. Wiele pytajników, które ciągnęły jak magnes – zobaczyć na własne oczy, poznać ten kawałek ziemi, ludzi, góry, wioski i miasta. Od pomyślunku do decyzji droga niedaleka, a i okazja się nadarzyła, bo Polskie Towarzystwo Tatrzańskie organizowało w czerwcowy weekend wycieczkę w Karpaty Południowe. Jeden telefon do Basi wystarczył, aby i ona się zdecydowała, więc znów ruszamy we dwie (nie licząc oczywiście całej grupy). W programie wyjazdu główną atrakcją były góry, a przy okazji zwiedzanie: PROGRAM WYCIECZKI DO TRANSYLWANII
Wtorek: godzina 20:00 wyjazd Środa: Cluj- Napoke; Sighisoara (miejsce zamieszkania Draculi), zakwaterowanie na przełęczy Predal Czwartek: Sinaia (zwiedzanie zamku Peles królów Rumunii; Busteni (wyjazd na Virful Babele - Omu (2505); zejście na Predal Piątek: Przejazd do Plaju Fali przez Żarnesti (wyjście na Virfil da Om 2346) - zejście do Żarnesti Sobota: Brasow (zwiedzanie miasta); Bratocea - Virful Ciuceas (1954) Niedziela: Sibin (zwiedzanie miasta); powrót do Polski My nieco przesunęłyśmy akcent planując własną wersję wydarzeń – zwiedzanie, a przy okazji góry. Poniekąd zmusiły nas do tego okoliczności – Basia ma mocno kontuzjowaną rękę, wszelkie forsowne wspinaczki odpadają, a więc w dniu, kiedy zaplanowano Piatra Craiului (szczyt Om) chciałyśmy się odłączyć i zwiedzać wioski i miasteczka na własną rękę. W DRODZE
W dniu wyjazdu już się nie mogłyśmy doczekać, więc pognałyśmy na miejsce zbiórki pół godziny przed czasem. Wreszcie nadjechał autokar – duży, wygodny, Basia zajęła świetne miejsca i ruszyliśmy o 20/15. Pojechaliśmy przez Leluchów, Presov, Węgry – noc minęła szybko. Na granicy rumuńskiej byliśmy o świcie, o 5 rano, a w nowej strefie czasowej zrobiła nam się od razu 6. Już nie było mowy o jakichkolwiek drzemkach, bo zrobiło się zbyt ciekawie, aby cokolwiek przespać. Pierwsze wrażenie – szaro, socrealistycznie, dużo rowerów i dresów. Ale to tylko przedmieścia Oradei. Wbrew pozorom już to stare, historyczne miasto – Oradea czyli Wielki Wearadyn była stolicą średniowiecznego księstwa Bikar i rangę uzyskało już w 1093r, gdy książę Władysław Święty założył tu biskupstwo. Niestety, nie ma czasu rzucić okiem na stare miasto, jesteśmy tu tylko przejazdem – przejeżdżamy most na Cisul Rapeda i podążamy w kierunku Cluj Napoca. Po drodze mijamy saskie wioski w zwartej zabudowie, domki kryte piękną wypalaną dachówką, okna są przysłoniete drewnianymi okiennicami. Czasem wleczemy się za konnym zaprzęgiem, których tu co niemiara. Krajobraz robi się coraz ciekawszy – wyłaniają się górki na dalszych planach, nieco podobne do naszych Beskidów. Uwagę zwracają cerkwie i cerkiewki. Kopulaste, z pięknymi freskami, budowane na charakterystycznym planie. Na przedmieściach miast pysznią się siedziby arystokracji cygańskiej: pałace kapiące od przepychu i zdobień – wieżyczki, sztukaterie, rzeźby, wykusze, złotka, koronki. W okolicy ortodoksyjni Cyganie w tradycyjnych, bogato zdobionych strojach. Widać też jednak i biedotę cygańską – domki za wsią, koniecznie nad wodą – małe, biedne, zaniedbane, a i ich mieszkańcy też są odlegli od swych pałacowych krewniaków (tak samo jak u nas, u polskich Romów, są wyraźne, nie przenikające się kasty). Widać, że tutejsi Cyganie raczej się nie asymilują z Rumunami. Atrakcją dla nas jest spotkany tabor – jadą wozy kolorowe... W Polsce już o tym można tylko pomarzyć, a namiastką jest jeden tabor o wymiarze sentymentalnym, raczej muzealny niż autentyczny ruszający w lecie z Tarnowa... Rumunia, to jednak nie Romowie (jak się często w Polsce kojarzy), a stara kultura śródziemnomorska – romańska. W większości miast jest nawet rzymski akcent – wilczyca karmiąca Romusa i Romulusa. No i ten język co chwilę pobrzękujący łaciną. Cluj Napocea czyli Kolożwar też zwiedzamy tylko z okien autokaru. Szkoda, ze nie ma czasu na chwilę wysiąść, bo historia tego miejsca jest imponująa – sięga 124r.ne, gdy Napocea stała się rzymską kolonią i otrzymała za Marka Aureliusza status miastta, Dlatego też w latach 70 XXw. do obecnej nazwy Cluj (zamknięty wśród wzgórz) dodano rzymskie Napocea. Byłoby tu co zwiedzać – rynek, a przy nim kamienice i pałace z renesansowymi dziedzińcami, cytadela na wzgórzu, fara, synagoga w mauretańskim stylu i wiele innych, ale to zobaczymy może innym razem... Teraz czekają Karpaty. Po dodze mijamy jeszcze Targu Mures, mające ongis też znaczą rangę jako targ dla Doliny rzeki Mures. SIGHISOARA
Wreszcie dłuższy postój – Sighisoara. Zanim zaczęliśmy zwiedzać konieczna była wymiana pieniędzy: euro na leje. Wydano nam w banknotach starych i nowych – niedawno tu bowiem była denominacja. Rachunki jednak nie były trudne – w przypadku starych lei trzeba było tylko odjąć 4 zera, a wartość 1 nowej lei była zbliżona do złotówki, więc łatwo było stwierdzić, czy coś jest tanie, czy drogie. Po atrakcjach kantorowych, można się było oddać atrakcjom historycznym. Górne miasto widoczne jest jak na dłoni - cytadela wbrew przeznaczeniu przyjazna, zapraszająca, kolorowa. Nic dziwnego, że w przewodnikach piszą, że to miejsce ma w sobie jakąś magię. Dawniej mieszkali tu sobie spokojnie sascy rzemieślnicy, gdy pewnego razu zaczęła im zagrażać turecka nawałnica. Wzniesiono więc mury obronne wokół wzgórza, a i dolne miasto obwarowano. Działo się to w XVw. Ponieważ rzemieślnicy byli ludźmi praktycznymi, na górze wykopali 8 studzien, aby w razie oblężenia mieć dostęp do wody. Do XVIIw. było tu spokojnie i hermetycznie – nikt pochodzenia innego niż saskie nie mógł tu zamieszkać. Potem historia powyczyniała swoje zwyczajowe harce – coś spłonęło, coś rozgrabiono, coś przestało być jak było. Dopiero w XIXw. znów zapanował względny spokój. Do dziś jedynie cytadela zachowała swój średniowieczny charakter. Tam też ruszyliśmy. Po drodze na wzgórze mijamy staruszkę z kotem, siedzącą na przyzbie swojego domku. Jak strażniczka grodu uważnie obserwuje spieszących turystów. Zagadnięta pożaliła się na ból rannej ręki i pochwaliła ślicznym kocurkiem. Jesteśmy dla niej mgnieniem, ale dla mnie już jest gospodynią, która uchyla wrota Rumunii. Minęłyśmy więc te wrota – bramę prowadzącą do grodu. Stamtąd wspaniale widać szczegóły wieży zegarowej – symbolu miasta. Budowla została wzniesiona w XIVw, pełniła wtedy funkcję ratusza i dogodnego punktu obserwacyjnego. Charakterystyczny zegar został wykonany w XVIIw przez Jana Kirschala. Skomplikowany mechanizm porusza wieloma alegorycznymi figurami, jest tam: Dobosz, Prawo, Sprawiedliwość, Pokój, Kat, Anioły dnia i nocy. Mechanizm zegara i panoramę miasta można zobaczyć z wieży, ale czas gonił nas, więc czasu dla zegara nam nie stało. Za to koniecznie, koniecznie zatrzymaliśmy się przed domem Drakuli – najprawdopodobniej właśnie w tym domu urodził się Vlad Tepes, którego propaganda uczyniła wampirem. Dzięki niemu obecni mieszkańcy jako krwiopijcy biznesu mogą sprzedawać gadżety z jego wizerunkiem. Turystów tu zresztą mnóstwo, a wszyscy podążają jednym szlakiem – drewnianymi schodami na szczyt. To znowu ci bardzo praktyczni i troskliwi mieszczanie zadbali, aby w razie niepogody uczniowie i nauczycieli mogli dotrzeć suchą stopą do położonej na samej górze szkoły – wspinali się wtedy po 300 stopniach drewnianych, zadaszonych schodów – obecnie jest ich tylko 175, ale i tak robią wrażenie. Docieramy więc na wzgórze (425mnpm) i możemy podziwiać najcenniejszą budowlę – kościół na wzgórzu. Obok jest piękny, tarasowy cmentarz, gdzie spokojnie trwają nagrobki dobrych, saskich mieszczan. Tu kończymy zwiedzanie – najwyższy czas na sjestę. Z ulgą siadamy pod parasolem, zamawiamy cappucino (delicje!) i kruche ciasteczka z czekoladą. Szybko znajdują nas Cyganiątka – polskie cukierki bardzo przypadają im do gustu, zaczynają się ogólnie przyjaźnić, chętnie pozują do zdjęć. Sielankę przerywa długowłosy młodzieniec o łagodnym spojrzeniu, który wygania dzieci – nie na długo jednak. I taki rytuał powtarza się parokrotnie, nikt nie denerwuje się jednak, nie krzyczy, nie bluzga. Szkoda, ze już musimy iść, ale do celu mamy jeszcze trochę kilometrów. HOTEL
Znów jedziemy. Po drodze mijamy Brasov, który robi na nas dosyć przygnębiające wrażenie (bardzo mylne, jak się potem okaże). Widać już Karpaty – trochę zachmurzone, ale piękne w swoim majestacie. To pnąc się po serpentynach, to opadając dojeżdżamy do przełęczy Predeal i do naszego hotelu Carpatia. Hotel dwugwiazdkowy, pamiętający najlepsze czasy socjalizmu, ale na przyzwoitym poziomie – łóżka wygodne, ciepła woda w prysznicu, jest nawet TV z wieloma kanałami, gdzie ze szczególną lubością oglądamy programy z muzyką disco-romańsko. Kolacja, a właściwie obiaokolacja nie powala nas z nóg. Owszem, prażony ser na przystawkę jest dobry, tudzież grilowany kawałek wieprzowiny, ale już puree z proszku ziemniaczanego raczej ohydne. Pięć listków sałaty z kawałkami pomidora to też nieco mało jak na sałatkę. Jak później się okazało – to był standardowy posiłek, który z lekkimi modyfikacjami serwowano nam codziennie. Bardzo łaknęłyśmy czegoś ciepłego do picia, wybrałyśmy się więc na wieczorny spacer). Kawy nie było jednak gdzie się napić – zrobiłyśmy tylko zakupy: chleb, przepyszny ser – kaszkawał, i esencjonalny sok gruszkowy. W sumie byłyśmy po podróży mocno zmęczone, padłwszy więc do łóżek zapadłyśmy w głęboki sen zbierając siły na dzień następny – już górski. SINAIA – ZAMEK PELES
Górski plan był ambitny – zdobycie Omul (2505mnpm). Wprawdzie tylko ostatni odcinek mieliśmy pokonać pieszo, ale właśnie najtrudniejszy, a potem dosyć ostre zejście. Tego dnia zależało więc nam na pogodzie, a tu na dwoje babka wróżyła – trochę chmur, trochę słońca – mogło być różnie.. Najpierw mieliśmy zwiedzić zamek Peles i dać czas pogodzie na wyklarowanie. Zamek, który był letnią rezydencją królów rumuńskich, wygląda jak przesadna dekoracja do jakiejś bajki. Spełnienie marzeń i fantazji Belle Epoque. Freski, rzeźby, ogromne weneckie lustra, żyrandole z weneckiego szkła (raczej ohydne), sala turecka, arabska, francuska, kinoteatr, buduary, sala przyjęć oficjalnych i mniej oficjalnych, biblioteka z tajnymi przejściami, i nawet mroczny kwiat rozpusty – Klimt. Czegóż chcieć więcej? Imponujące. A czasami nawet piękne. Szkoda bardzo, że nie można robić zdjęć, bo pamięć taka ułomna... BUCEGI
Kiedy opuściliśmy tą modern-baśń, zgodnie z przypuszczeniami naszego przewodnika pogoda się wyklarowała – niestety na gorsze. Nic to. Karpaty witają nas. Ruszyliśmy kolejką linową (nieco klaustrofobiczny wagonik) w kierunku szczytów. Widoki zapierające dech w piersiach – przepaście, wodospady, skały, urwiska, ostro i wysoko. Na górze natomiast rozciąga się płaskowyż, na którym rozlokowały się sfinksy, grzyby i inne skalne stwory. Prawdziwe GADY. Wiatr, zimno, mgła. Pięknie i strasznie. Coraz bardziej. Ruszamy szlakiem przez przestrzeń. Zimną i coraz bardziej zamgloną. Początkowo opadały zamarznięte płatki mgły, potem zaczął padać śnieg. Śniegu zaczynało być coraz więcej – też pod nogami. Szlak gdzieś się zapodział we mgle, wyłaniały się za to żelazne krzyże po tych, którzy już tu zostali na zawsze. Warunki zrobiły się naprawdę trudne, więc trzeba było podjąć decyzję co dalej? Podzieliliśmy się na dwie grupy – wyczynowcy mieli zdobyć szczyt, reszta postanowiła wracać kolejką. Problem polegał tylko na tym, że ostatni kurs kolejki miał być już niedługo – za godzinę. Trzeba było ruszyć kurcgalopkiem. Blisko to jednak nie było, a czas nas gonił, bo jak nie zdążymy, to co potem? Grupa powrotna rozciągnęła się w długi peleton – tak więc czoło grupy dotarło znacznie wcześniej do stacji niż ogon. Moment nastąpił wtedy dramatyczny, gdyż pani obsługująca kolejkę kategorycznie stwierdziła, że nie będą czekać na resztę – no, może ewentualnie 1 minutę. Zapewniliśmy więc, ze na pewno, na pewno za minutę już wszyscy będą. Potem jeszcze ubłagaliśmy pół minuty, potem jeszcze chwilkę. W końcu wszyscy dotarli, trwało to wprawdzie nieco dłużej niż minutę, ale na szczęście kolejka zabrała całą naszą grupę. Ze śniegu wyjechaliśmy w deszcz. Mimo wszystko byłyśmy zadowolone, że zdecydowałyśmy się na powrót. Miło nam było, że w tym momencie nie wspinamy się po oblodzonej grani z widokiem na przepaść i dyskusyjnymi szansami na powrót do osobistych dzieci, tylko pijemy capuccino zagryzając miejscową specjalnością – drożdżowym słodkim chlebkiem z marmoladą. Nasza grupa, która zjechała kolejką też uskuteczniała sybaryctwo, a to racząc się frykasami z piwem na czele, a to snując się po miasteczku, czy ciesząc się życiem w inny sposób. W końcu zebraliśmy się wszyscy w autokarze i ruszyliśmy ku dolince, gdzie mieli zejść ze szczytów nasi bohaterowie. Napięcie rosło, gdy wypatrywaliśmy ich na granicy lasu. Wreszcie są! Cali, żywi i szczęśliwi! Właśnie o to chodzi, aby każdy miał takie szczęście, jakie jest mu potrzebne... WSZYSTKIE DROGI
PROWADZĄ DO BRASOWA
Po doświadczeniach w Bucegach, nasze naczalstwo zdecydowało, że piątkowe plany dostosujemy do pogody – jeśli będzie ohydnie, odbędzie się spacer po dolinkach Piatra Craiului, jeśli się wypogodzi – realizujemy pierwotny plan, czyli zdobycie Om. Nam akurat było wsio rawno, bo od początku zdecydowałyśmy, że w tym dniu realizujemy plan altenatywny. Nie brałyśmy więc rzeczy w góry, w lekkich butach wsiadłyśmy do autokaru. Autokar rusza, gdy dowiadujemy się, że plany zmieniły się całkowicie. Ponieważ ludzie są zmęczeni wczorajszym dniem, dzisiaj jedziemy do Brasova, a potem idziemy w góry Ciukas. Zaskoczenie totalne, szlag nas trafił lekki, bo w te góry wybierałyśmy się, no, ale nie mamy butów, a trudno zawracać autokar. Cóż było robić, można było tylko znaleźć pozytywne strony tej sytuacji: spokojnie, dokładnie zwiedzimy Brasov, zobaczymy panoramę miasta z góry Tampa, znajdziemy targ i poczujemy zapach Rumunii. Tak więc właściwie to świetnie się złożyło. Okazało się, że duża część grupy też zdecydowała się zostać w Brasovie. Warte bowiem zobaczenia było to miasto. Braszów, Brasov, Kronstadt, Corona – miasto symbol, archetyp, brama między Wschodem a Zachodem. Ład i chaos. Wielki, czarny kościół i górująca nad miastem, nieomal dotykająca rynku góra Tampa (955mnpm). Dużo było do zobaczenia. Zaczęłyśmy od targu – ku naszemu rozczarowaniu nie było serów, za to piękne owoce – czereśnie, wiśnie, truskawki. Trochę ziaren, kwiatów i pęczki ziół – to wszystko dawało specyficzny zapach, którego szukałam. Starówka braszovska przypomina każde zadbane, zabytkowe miasto – piękne kamienice, bruk (właśnie robiony), sklepy z pamiątkami, turyści. Jak w każdym europejskim mieście. Trochę kolorytu przydawali lokalni dziwacy, outsiderzy, czy mniejszości. Jak w każdym europejskim mieście. CZARNY KOŚCIÓŁ
Najpierw poszłyśmy zwiedzić czarny kościół. Potężny gotyk. Prawie 90m długości. Tak budowali mistrzowie z praskiej strzechy. Ponoć jest największym gotyckim kościołem między Wiedniem a Stambułem i najdalej wysuniętą gotycką katedrą Europy. Nietypowy kolor zawdzięcza pożarowi, który miał miejsce w XVIIw i pokrył mury trwałą warstwą sadzy. Wnętrze kościoła okazało się równie imponujące jak jego mury. Mocno dawało się tu odczuć powiew orientu dzięki wyeksponowanym w jego wnętrzu licznym anatolijskim kobiercom. Znalazły się tam jako wota, które przywozili braszowscy kupcy ze swoich wypraw na Bliski Wschód. Wyrazem ich wiary było ofiarowanie kościołowi najpiękniejszych zdobyczy. STRADA SFORI
Po wyjściu z kościoła postanowiłyśmy odnaleźć najwęższą uliczkę Europy – Strada Sfori. Szukając jej dotarłyśmy do pustych i pięknych zaułków, nieco oddalonych od zgiełku turystów. Sfori to zaledwie przesmyk szeroki na wyciągnięcie rąk (1,32m). Pusta uliczka o specyficznym średniowiecznym klimacie. Nic dziwnego, że komuniści jej nie lubili i dopiero niedawno środowiska artystyczne Braszowa postanowiły ją ożywić ustalając nawet jej święto. SYNAGOGA
Zaglądając w bramy, snując się po zaułkach i uliczkach natknęłyśmy się na wielką i stosunkową nową synagogę. Wyróżniająca się białą cegłą, otoczona licznymi budynkami gospodarczymi zdawała się być ważnym miejscem żydowskiej diaspory. Szukając możliwości wejścia, trafiamy do jakiejś żydowskiej instytucji, tam robimy dobre wrażenie, pozdrawiając napotkanego rabina „szalom”. Ucieszył się, ze jesteśmy z Polski, z Krakowa, chętnie otworzył nam świątynię. Wkrótce dołączyła wycieczka rumuńskich Żydów. Powiało specyficzną atmosferą żydowskich modłów, spokojem i nostalgią, ale dla nas to tylko przystanek, już zbierałyśmy się, żeby ruszyć dalej. TAMPA Teraz celem była góra Tampa wznosząca się pośrodku miasta. Dróżka na szczyt prowadziła przez las, żadnych więc widoków na widoki, toteż postanowiłyśmy wjechać kolejką (strasznie wygodne te rumuńskie góry). Cena biletu całkiem do przyjęcia (6 lei w obie strony). W wagoniku luzy – sami turyści, trzech niemieckich emerytów, dwóch wyszczerzonych Amerykanów i my. Przy wjeździe pięknie rozszerzała się panorama miasta, ale kiedy dotarliśmy na górę widok został zasłonięty przez budynek stacji i kawiarni (gdzie nasi towarzysze od razu się rozsiedli nad coca-colą). My natomiast ruszyłyśmy na poszukiwanie punktu widokowego. Najpierw zwiedziłyśmy łomoczącą na szczycie flagę. Tam jednak oprócz flagi widać było jedynie krzaki. Więc to nie tu. Ruszyłyśmy ścieżką zwiedzając drugi stok, gdzie spotkałyśmy miejscowego tatusia z córeczką. W żadnym ze znanych nam języków nie mówił, więc za pomocą rozmówek polsko-rumuńskich wyłuszczyłyśmy nasz problem. Nie wiedział, gdzie jest taras widokowy, ale odkrywczo poradził, aby zwrócić się do obsługi kolejki. Byłoby to jednak za proste. Jednakowoż dostrzegłyśmy jakieś strzałki. Wiedzione intuicją domyśliłyśmy się, że „Belvedere” to jest to, czego szukamy. Rzeczywiście, po 10 minutach, w porywach wiatru mogłyśmy podziwiać panoramę Brasova. Piękny widok – uliczki, budynki, wyróżniający się gmach fary, cytadela jak na zielonej wyspie, a w oddali wzgórza poprzecinane drogami. Jak plan okolicy z lotu ptaka. Chwilę kontemplujemy i czas wracać, bo jeszcze trochę chcemy pozwiedzać. OBIAD
Znów zagłębiłyśmy się w zaułkach. Właściwie jednak to można by coś przekąsić – jednak nie byle jak i nie byle co. Chcemy, żeby lokal miał klimat, a jedzenie regionalny smak. Wertujemy przewodnik „Bezdroży” – polecają parę restauracji – zlokalizowałyśmy je sprawnie, niemniej ceny nas z lekka osłabiły (wychodziło ok. 30-50 lei za obiad) W końcu znalazłyśmy jakiś mniej ekskluzywny lokal z artystycznymi ambicjami – antresola, pianino, obrazy, rzeźbione meble, dyskretny jazz przeplatany z etniczną muzyką. W kącie zatopieni w rozmowie mistrz i uczeń o awangardowej prezencji. Klimacik całkiem miły. Ceny mniej miłe, ale na zupę było nas stać. Pyszne zresztą – Basia jadła gulasz, a ja rasol z kluseczkami i całkiem sporą ilością mięsa. Podali nam to w głębokich miseczkach, ręcznie malowanych, co w pełni usatysfakcjonowało nasze poczucie estetyki. Toaleta obaliła kolejny stereotyp, że niby w Rumunii jest brudno. A gdzie tam! Piękna łazienka, pachnąca i czysta, ozdobiona świeżymi, ogrodowymi kwiatami. Pewnie, że to miasto turystyczne i lokal z wyższej półki, ale i w takich w Polsce znajdowało się WC pozostawiające wiele do życzenia... CERKWIE
Nabrawszy nowych sił ruszyłyśmy znowu na podbój miasta. Na rynku zaszłyśmy do IT, gdzie zaopatrzyłyśmy się w foldery i mapy. Okazało się, ze o rzut kamieniem mieści się cerkiew wciśnięta między witryny sklepowe. Wystarczy jednak wejść w bramę, a już ogarnia inny świat – fresków, witraży i tlących się świec. W środku ciemno, tajemniczo i pachnąco. Widać, że jest wielu wiernych – ktoś się modli, ktoś rozmawia z popem, ktoś kupuje pęczek świec. Cichutko się wycofujemy nie chcąc naruszać sacrum. Znów wychodzimy na rozsłoneczniony rynek. Co rusz spotykamy innych współ-wycieczkowiczów, którzy też zwiedzają miasto. Na chwilę zatrzymujemy się w kawiarnianym ogródku, gdzie wypijamy kawę i zjadamy kupione wcześniej ciastka (orzechowo-miodowe, aż lepkie od słodyczy). Doenergetyzowane ruszamy parę przecznic dalej, aby zobaczyć cerkiew św. Mikołaja. To już inna dzielnica – Schei – mniej turystów, mieszkańcy oczekujący na autobus, nudzący się taksówkarze, niewielkie spożywcze sklepiki. Na środku głównego placu urzekającej urody kapliczka, nieopodal zaś cerkiew z XVIw, do której prowadzi okazała aleja. Wydłużona sylwetka cerkwi nosi ślady stylu bizantyjskiego, widać i wpływy saskie, urzeka przepięknymi freskami na elewacji i duchową atmosferą wnętrza. Tuż obok wejścia do świątyni jest bogato zdobiona brama cmentarna. Groby są ulokowane gęsto, na niewielkiej przestrzeni, tuż za murem widać domy. Oglądamy fotografie zmarłych, epitafia. Pod jednym murem zgromadzono w podcieniach krzyże, stare nagrobki, tablice – być może w ten sposób przechowuje się pozostałości starych grobów? ETNOGRAFICZNIE
Wracamy do centrum – chcemy jeszcze zobaczyć muzeum etnograficzne, a pora jest już późna, Zdążamy w ostatniej chwili, tuż przed zamknięciem. Muzeum jest nieduże, ale ciekawie urządzone – stroje, rzemiosło, fotografie. Oprowadzająca nas pani puszcza w ruch maszynę hafciarską, która wypluwa różnokolorowe haftowane krajki – dostajemy po kawałku na pamiątkę. Już jesteśmy nieco zmęczone – teraz można spokojnie posnuć się po bocznych uliczkach. Nagle pogoda się gwałtownie zmienia – na upalne, czyste niebo nachodzi burzowa chmura – grzmi, wiele, leje, robi się zimno i nieprzyjemnie. Chronimy się pod parasole McDonaldsa (fuj), gdzie szybko znajdują nas Cyganiątka złaknione pieniążków. Pieniążków nie dajemy, zwyczajowo częstujemy słodyczami. Dzieciaki widząc aparat fotograficzny życzą sobie zdjęć – a my na to jak na lato. Teraz szczególnie widać jak zmienia się wyraz ich twarzy zależnie od tego, czy są „po cywilu” czy właśnie oddają się żebraczej pracy wzruszając przechodniów rzewną pieśnią, która zapewne traktuje o ich złym losie... Po chwili przenosimy się do podcieni, gdzie czekamy na nasz autokar wracający z bohaterami z gór Ciukas. Po powrocie do Predeal nadal mamy okazję do etnologicznych obserwacji. Jesteśmy świadkami jakiegoś obyczaju – jedzie wóz z muzykantami, za nim idą chłopcy i parę dziewczyn, niosą jakieś drzewa (czubki świerków?), coś śpiewają i rytmicznie pokrzykują. Może to jakiś wieczór kawalerski (właśnie jest piątek wieczorem), albo pożegnanie kolegi idącego w sołdaty? A może jeszcze coś zupełnie innego? Np. Vergelul – poczatek wioskowych zlotów? Byłoby to nader romantyczne. RASNOV
Następnego dnia nie było wątpliwości co do pogody – zdecydowanie słonecznie i ciepło. Przyda się zarówno dla bohaterów idących na Om, jak i dla nas, realizujących plan alternatywny. Pojechałyśmy ze wszystkimi w kierunku Piatra Crauili, ale wysiadłyśmy wcześniej – na rogatkach Rasnova. Wreszcie! Wreszcie zakosztujemy wolności na rumuńskiej ziemi i teraz już wszystko zależy tylko od nas. Ruszyłyśmy poboczem w kierunku miasteczka, nad którym górował chłopski zamek. Droga do niego nie była prosta, ale jakoś udawało nam się znaleźć informatorów, z którymi udało się dogadać. Po drodze wstąpiłyśmy jeszcze do małego sklepiku, gdzie zaopatrzyłyśmy się z napoje i precle, aby nie paść z głodu. I tak sobie szłyśmy ulicami miasteczka mijając stada gołębi przy gołębniku, plotkujące kumoszki, ludzi gdzieś niespiesznie podążających, przeszłyśmy przez mostek, trafiłyśmy na coś na kształt targu ze sklepami typu szwarc-mydło-i-powidło i dwoma straganami – na jednym metalowe niezbędniki, a na drugim – ziarna. Po wyjściu z miasteczka znalazłyśmy się na pustej, leśnej drodze, która powinna nas była doprowadzić do zamku. I doprowadziła. ZAMEK CHŁOPSKI
Zamek chłopski, to prawdziwy zamek – z solidnymi murami, koncepcją obronną, zapleczem. Potęga. Jak to się stało, ze właśnie tutaj, a nigdzie indziej w Europie, chłopi skrzykiwali się w parę wiosek i budowali obronne zamki, gdzie mogli się schronić w czasie najazdów? W Transylwanii sporo jest takich budowli. W Rasnovie mieli ułatwione zadanie, bo osadę na wzgórzu założyli w XIIIw. Krzyżacy – dopiero po ich odejściu zamek został przez chłopów udoskonalony. To właściwie jest mała osada z podwójnymi murami, pełna pomieszczeń mieszkalnych, co przypomina raczej małe miasteczko niż zamek. Przeznaczony był dla mieszkańców trzech wsi. Obrona takiego zamku była bardzo skuteczna, raz tylko udało się zdobyć tę twierdzę, gdy odcięto mieszkańców od wody. Potem jednak wykopali studnie i stali się samowystarczalni. Znów oblężenia były nieskuteczne, a czasem mieszkańcy byli oblegani bardzo długo. Raz chłopi musieli się schronić aż na 3 lata, więc nic dziwnego, że w obrębie murów była i kaplica, i szkoła, a także ogrody. Chodziłyśmy więc po tych murach, zaglądałyśmy do cel, wyobrażając sobie jak chłopi zjeżdżali wozami wyeksponowanymi na dziedzińcu, jak organizowali sobie życie. W końcu wspięłyśmy się na najwyższą wieżę, z której dookoła rozpościerała się panorama okolicy – widać było Rasnov jak na dłoni, okoliczne wzgórza, no i wspaniałe Piatra Craiului, gdzie nasza gromadka właśnie dzielnie się wspinała. Na zamku była garstka turystów, a szczególnie w oczy rzucała się grupa zakonnic. Rozmawiały oczywiście po rumuńsku, ale wyłapałam, że często powtarza się „Bran”, a w planach miałyśmy właśnie Bran i już kombinowałyśmy jak się tam dostać. Obmyśliłyśmy więc sprytny plan – zaczaimy się na siostrzyczki na parkingu, przy busiku (bo już wcześniej zauważyłyśmy, że tam stoi). Tak też zrobiłyśmy. Byłyśmy na parkingu odpowiednio wcześnie i wyliczyłyśmy, że w busie jest 9 miejsc. Teraz pytanie – ile jest pasażerek (zakonnice chodziły po zamku rozproszone i nie widziałyśmy całej grupy). Wreszcie zaczęły nadchodzić: 3, 5, 8, i przewodnik – czyli dokładnie 9 osób... Mimo to próbujemy: czy może jadą do Bran, bo my też byśmy chciały.... Tak, jadą, ale nie ma miejsc. Wiemy o tym doskonale, niemniej wiemy też, że jest to przeszkoda do obejścia – robimy więc nieszczęśliwe miny (jak Cyganięta z Brasova) i stoimy nadal targane bezradnością niby to czekając na inny samochód albo jakiś cud. Zakonnice nie zawiodły nas – pogadały, pouśmiechały się, cokolwiek ścieśniły i już jedziemy do Bran częstowane klasztornymi cukierkami. Konwersacja jest szczątkowa, bo po angielsku mówi tylko przewodnik, a on siedzi daleko od nas. Mówimy tylko, że jesteśmy z Polski, Krakowa (cieszą się, że to miasto Jana Pawła II) – jest miło i serdecznie. Nie ma to jak siostrzyczki i braciszkowie (słowaccy) – zawsze nas wspomogą. BRAN
W
Branie rozstajemy się z zakonnicami, serdecznie dziękując i
nurkujemy w targowisko pamiątek, kulinariów i dóbr wszelakich.
Bluzki, kubki, T-shirty z wampirem, futra, biżuteria, a w końcu sery,
bryndza i palinka plus całe odpustowe barachło. Docieramy do zakątka babuszek, które sprzedają haftowane bluzki, serwety i obrusy i o dziwo mówią po rosyjsku. Nie wygląda to jednak na efekt edukacji typowej dla byłego bloku. Tak jakby była tu jakaś rosyjskojęzyczna (te hafty!) mniejszość. W dodatku spotykamy staruszkę handlującą dewocjonaliami (kupuję śliczny krzyżyk), która wygląda zupełnie jak rosyjska prawosławna mniszka. Nikt nam jednak nie potrafi wyjaśnić co to za mniejszość... Są też tutaj ludowi sprzedawcy serów i palinki. Degustujemy te sery zawzięcie (już zrobiłyśmy się głodne), ale i kupujemy jako prezenty do Polski – oj, ciężkie się robią plecaki! Sam zamek wyłaniający się zza drzew nie robi wstrząsającego wrażenia – jakby makieta z Disneya. Przewodniki też raczej nie zachęcają do zwiedzania, a że cena wstępu jest wysoka (15 + 15 za fotografowanie) – rezygnujemy z wejścia (jednak z pewnym żalem). W słuszności tej decyzji utwierdzają nas jednak chłopcy z Warszawy, (spotkałyśmy ich już w Brasovie), którzy po wyjściu z zamku nie kryją rozczarowania. AUTOSTOP
Teraz przed nami kolejne zadanie, dostać się do Zarnesti, a po drodze
zobaczyć prawdziwą wieś. Najpierw próbujemy zagadnąć tubylca o
ichniejszy PKS – okazuje się, ze jest połączenie Maxi-Taxi (bus?), ale
dopiero za pięć godzin. To zdecydowanie za późno. Decydujemy się więc
na autostop. Dosyć szybko zatzymuje się furgon z wesołym młodzieńcem, z
którym kulawą angielszczyzną dogadujemy się, gdzie chcemy wysiąść - na
krzyżówce w kierunku Zarnesti. Nasze obawy, że w wyniku nieporozumienia
językowego dojedziemy do samego Brasova, okazały się płonne – wysadził
nas dokładnie tam, gdzie chciałyśmy. PRAWDZIWA
TA
WIEŚ
Idealnie
– mamy wieś,
a Zarnesti jest w odległości 7 km, możemy więc spokojnie pokonać tę
odległość per pedes, chyba, że w międzyczasie wpadniemy na inny pomysł.
Na razie ruszamy przed siebie – jest pięknie, spokojnie – konie stukają
kopytkami, ptaszki śpiewają gardziołkami, ludność traktuje nas
sympatycznymi uśmiechami. Wieś sielska – anielska, we wsi cerkiew,
którą oczywiście idziemy zwiedzić. Akurat spotykamy wychodzącego ze
świątyni popa, upewniwszy się, że jesteśmy chrześcijankami woła żonę
(młoda dziewczyna), aby nam pokazała wnętrze. A w środku – aż dech
zapiera: wspaniały ikonostas, freski, chorągwie, a pośród tych
wspaniałości bawią się małe
popięta. Przy wyjściu wisi ikona Matki
Boskiej Częstochowskiej – zwracam na nią uwagę, mówię, że to polski
cudowny obraz. Popadia nie wiedziała o tym, cieszymy się, że mamy taki
łącznik. Podziękowawszy pięknie, ruszamy dalej przez wieś. Słońce
praży, więc czas na chwilę relaksu. Znajdujemy plac zabaw z ławeczkami
(chyba przy szkole) i tam robimy sobie sjestę. Na placu bawią się
dzieci, które co rusz machają do nas, a obok stoi dacia, w której trzy
typy o wyglądzie mafiozów popija piwko – potem się okaże, że to
tatusiowie pilnujący pociech. My też popijamy, ale mineralną i kefir.
Gdy odchodzimy, dzieci serdecznie coś pokrzykują i machamy sobie na
pożegnanie. I już jesteśmy za wsią, na drodze z widokiem na Karpaty. Chętnie skorzystałybyśmy z zaprzęgu konnego, ale jak na złość akurat tą drogą jadą auta, a nie wozy. W końcu decydujemy się podjechać. Tubylec zatrzymuje się bardzo chętnie – dacia ma swój klimacik: z kasety leci etniczna muzyczka, z tyłu są dwie skrzynki z piwem, czarniawy kierowca uśmiecha się szeroko błyskając złotem. ZARNESTI – TRZY
WESELA I POGRZEB (A TAKŻE CHRZCINY)
Tak trafiamy do Zarnesti. To już nie wieś, a nieco senne miasteczko. Jak to bywa z miasteczkami w sobotnie popołudnie. Senne jednak tylko na pierwszy rzut oka, bo dzieją się tu ważne sprawy, trzeba tylko znaleźć się w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Chrzciny, wesela i pogrzeb. Zwykłe koleje losu. Kiedy zbliżamy się do cerkwi już widać, że coś się dzieje – wygarniturowani młodzieńcy stoją przed wejściem, z boku przygotowują się muzykanci (w liczbie trzech), biegają podekscytowane dzieci. Nieśmiało zaglądamy do środka, zatrzymujemy się jednak w przedsionku, bo nie chcemy być intruzami, ale już nas weselnicy wypatrzyli i już zapraszają gestami, żeby wejść i usiąść z nimi w ławach. I nagle jesteśmy zupełnie w innym klimacie. Prawosławne śpiewy jak zawsze i wszędzie potęgują nastrój.. Młodzi piękni i wzruszeni, gdy pop nakłada im korony. Potem życzenia, obrzucanie monetami i cukierkami, pamiątkowe zdjęcie i wreszcie wołają: „Hora! Hora!” i zaczynają wspólny taniec przed cerkwią. Już i my jesteśmy prawie swoje, sypią się żarty od muzykantów, gdyby nie termin spotkania z grupą, pewnie wesele by nas nie ominęło. A tu już kolejny orszak weselny czekał przed wejściem, a drugiej cerkwi też się wcześniej odbywał ślub tego dnia... Więc trzy wesela... Po opuszczeniu weselników leniwie przemierzamy uliczki. Pstrykam zdjęcie dziecku siedzącemu samotnie na wozie, na co jego babcia woła kogoś i już ustawia się do zdjęcia cała rodzina. Za chwilę ojciec wyprowadza konia i zachęca mnie, żebym się do niego przymierzyła – owszem, bardzo chętnie, tylko, ze koń jest nie osiodłany i bez strzemion. Dla uczynnego tubylca to nie problem – podstawia mi ręce, żebym mogła dosiąść gniadosza. Oczywiście przy tym wiele radości i krzyku. Umawiamy się z babcią, że odbitki jej przyślemy. A ja słowa dotrzymuję. W kolejnej cerkwi chrzciny – niemowlę zanurzone w dużej ocynkowanej wanience, znów śpiewy i śpiewne modlitwy, w końcu spotkanie rodziny przed świątynią. Na razie mamy dość wrażeń – musimy odpocząć i coś przekąsić. Jedyna restauracja przygotowuje się na przyjęcie weselników, więc mimo zachęt gospodarzy jednak się wycofujemy – nie chcemy przeszkadzać, a z drugiej strony nie mamy czasu na biesiadowanie. Kupujemy rogale, kaszkawał i kefir, udajemy się w ustronne miejsce nad potokiem, żeby się posilić. Smakuje rewelacyjnie. Jednak nie jesteśmy całkiem same. Przechodzący młodzieńcy nas komplementują, a staruszka dyskretnie obserwuje zza krzaka. Snujemy się coraz leniwiej, upał nieco słabnie i w tym zachodzącym dniu wyłania się pogrzeb – pełna żałoba konduktu, kobiety z nakrytymi głowami, na lawecie otwarta trumna z doskonale widocznym zmarłym, którego twarz okryto tylko celofanem. W ciszy przeszli do cerkwi, a stamtąd na cmentarz... Takie siedzenie przy głównej uliczce i obserwowanie codzienności też miało swój urok: matki bawią dzieci, staruszkowie zmierzają do domów, ktoś jeszcze idzie na zakupy, jakaś kobieta niesie na głowie mocno wyładowany karton, chłopiec wiezie w wózku zepsuty rower, turyści schodzą z gór. W końcu zeszli i nasi. Zabrali nas z centralnego placu (i chyba jedynego) Zarnesti i pojechaliśmy do hotelu via Tesco w Brasovie. Trzeba było bowiem wydać resztę lei, czyli wyleić się. Tesco jak Tesco, ale dział serów mógł przyprawić o zawrót głowy. Samego kaszkawału kilkanaście gatunków. Czemuż my tego nie sprowadzamy do Polski?! A więc zakupy na drogę, pakowanie, pożegnalne wino – i ostatnia noc w hotelu na Przełęczy Predeal. HOMOROD
Rano,
po śniadaniu
ruszamy w drogę powrotną. Pierwotnie planowane było jeszcze zwiedzanie
Sibin, ale już widać, ze nie będzie na to czasu (musimy zdążyć w
poniedziałek do pracy). Jedziemy więc tą samą trasą co poprzednio.
Zatrzymujemy się jedynie w Homorod, żeby zobaczyć kościół warowny,
budowany na podobnych zasadach jak zamki chłopskie. Niestety, jest
zamknięty na głucho, pewnie w niedzielę nie ma zwiedzania.JADĄ WOZY KOLOROWE . |