To tu, to tam Rosja 1989 Włochy 1992 Wenecja 1994 Krutynia 1995 Turcja 1996 Bułgaria 2002 Lwów 2004 Słowacja 2006 Transylwania 2006 Czarnogóra 2006 Morawy 2006 Słowacja 2007 Rumunia 2007 Węgry 2007 Słowenia 2007 |
18.07-02.08.2006
Zanim zaczęliśmy
planować wakacje, o
Czarnogórze
wiedzieliśmy niewiele. Trochę się słyszało przy okazji referendum
niepodległościowego. Zrobiłam wywiad u znajomych, którzy tam byli 2
lata temu – dowiedziałam się, że brudno, nudno, i w ogóle
niefajnie. Nie uwierzyłam. I słusznie, bo okazało się, że bynajmniej
nie brudno, w żadnym wypadku nie nudno, a w ogóle to bardzo fajnie.
PODRÓŻ
Wybraliśmy opcję „wczasy rodzinne”, ponieważ ze względu na dziecko
chcieliśmy, aby po przyjeździe na miejsce wszystko na nas czekało, z
podobnych względów (czyli wygodnictwa) zdecydowaliśmy się na jazdę
autokarem – można spać w czasie podróży, nie stresujemy się błądzeniem
i nie boimy się przepaści i innych serpentyn. Kiedy już na
miejscu zobaczyliśmy czarnogórskie drogi, nie mogliśmy się nacieszyć
trafnością naszej decyzji. Jechaliśmy trasą:
Jabłonka-Chyżne-Słowacja-Węgry (najnudniejsza równina pod słońcem)-
Chorwacja wjazd nocą)-Bośnia (jeszcze wojenne ślady, dużo
zniszczonych, opuszczonych domów ze śladami po kulach, opuszczone wsie,
już widać urok Bałkanów i odmienności)-znów Chorwacja-Bośnia-Chorwacja-
i wreszcie Czarnogóra. Przejście przez granice odbywały się płynnie,
kolejek raczej nie było, chyba najdłużej staliśmy na bośniackiej, ok. 1
godziny.. Podróż trwała ok. 20 godzin, z licznymi postojami i
zwiedzaniem Dubrownika.
DUBROWNIK O ZAPACHU
LAWENDY
Morze zobaczyliśmy już w Chorwacji – nagle z góry otworzył się przed
nami bezmiar błękitu usiany wysepkami. Najpiękniej jednak widać było z
góry Dubrownik – nierealnie jak landszaft – różne odcienie niebieskiego
w niebie i morzu, czerwony dachy, kamienne mury opasujące cypel. Te
widoki nas doenergetyzowały po męczącej nocy w autokarze. Zjechaliśmy
do Dubrownika rano, ok. 8 i zatrzymaliśmy się na zwiedzanie. Grube,
obronne mury, wierze na każdym rogu, a w dole przejrzyste, jak
farbowane morze. Mury obronne zbudowane pomiędzy XIII a XVI w.,
zachowane w prawie idealnym stanie są najpiękniejszymi murami tego typu
na całym świecie. Dubrownik słusznie jest z nich dumny. Kamienne mury,
otaczające całe miasto mają ponad 2 km długości i sšwysokiena25m.
Wmurach znajdują się dwie okrągłe wieże, 14 kwadratowych, dwie
fortyfikacje w rogach i wielka forteca. Po przejściu przez most nad
fosą i Bramę Słupów wchodzimy do starego miasta. Szeroka główna arteria
wyłożona wyglansowanym brukiem jak marmurowa posadzka i piękne, wąskie
uliczki odchodzące po 7 z każdej strony. Zaraz za bramą znajduje się
wielka fontanna Onofrio a dalej klasztor Franciszkanów. Na końcu
szerokiej ulicy, za kościołem Św. Błażeja znajduje się katedra oraz
gotycki pałac Rektorów leżący pomiędzy obydwoma kościołami. Jeszcze
zachodzimy do miejskiego portu z widokiem na wyspę Locrum, gdzie znów
upajamy się widokami. Wracamy przez poranne uliczki wdychając
specyficzny zapach tego miejsca. Dubrownika pilnują koty i lawendziarka
– starsza pani w wytwornym kapeluszu będąca dowodem, że i starość może
być piękna... Jeszcze zostaje chwilka czasu na cappucino i crosainta i
urokliwej i stylowej kafejce. Pysznie. Czas jednak wracać do autokaru.
Już mamy niedaleko do celu.
CZERŃ I BŁĘKITWreszcie wjeżdżamy do Czarnogóry – już wiadomo skąd nazwa: jedziemy przez coraz ciemniejsze i bardziej dzikie góry, które ciągną się wzdłuż całej drogi, a właściwie to droga jest przerzucona przez te góry. Widać już śródziemnomorską roślinność – zwłaszcza cyprysy, oliwki i palmy tworzą klimat egzotyki. Ciągle nam miga też morze, które wrzyna się w ląd fiordami. Widoki zapierające dechw piersiach – pięknem i groza przestrzeni. Podobno Bayron powiedział, że Czarnogóra to miejsce, gdzie zetknięcie morza i lądu jest najpękniejsze na ziemi. W Zatoce Kotorskiej przeprawiamy się promem – widoki zapierające dech: góromorze – to, co już ciągle będzie nam towarzyszyć. Część współtowarzyszy podróży wysiada w rejonie Boki – odludny parking, obok mało zachęcające domostwa. Ciekawe co nas będzie czekało w Rafailovici. Wreszcie dojeżdżamy na miejsce. Zatrzymujemy się na magistrali górującej nad naszą (od tej chwili) miejscowością. Rafailovici to typowy kurort z długim deptakiem, mnóstwem pesjonatów i hoteli, masą knajpek, restauracji i fast-foodów, plaże ciągnące się wzdłuż całego wybrzeża... Mało widać zwykłego życia rybackiej osady, która ponoć była zaczątkiem tego kurortu. LOKUM
Pokoje gościnne wyobrażałam sobie bardziej kameralnie – w
prywatnym domu ze swojską gospodynią i wesołym gospodarzem. Okazało
się, że to całkiem spory pensjonat z wieloma pokojami przystosowanymi
dla wczasowiczów. Nasz okazał się średniej wielkości, z szerokim
małżeńskim łożem i kanapką dla dziecka, szafki, biurko i szafa na
ubrania utrzymane w niebiesko-brązowych kolorach. Łazienka mała, ale
praktyczna – ubikacja, umywalka, prysznic z brodzikiem. No i to, co nam
się najbardziej spodobało – duży balkon z widokiem na morze od
południowej strony i z drugiej, zachodniej, na góry. Nic więcej nam do
szczęścia nie było potrzebne.
REKONESANS CZYLI POTRZEBY NATURALNEPoranny spacer. Ludzie już o 7 rano zajmują miejsca na plaży, sporo ludzi spaceruje, widać też joggingowców. Idę w kierunku skałek, wdrapuję się na jedną z nich i z góry kontempluję morze Jest jak w pięknym śnie... Jeszcze mam trochę czasu do śniadania, idę więc deptakiem w kierunku Becici i z powrotem. Nagle jakiś Ktoś pyta mnie o godzinę – pokazuję więc zegarek, ale tu nie chodzi o czas, ale najbanalniejszy podryw. Hm, czuję się doceniona patrząc w górę (sięgam mu do ramienia!) na faceta – trzeba przyznać, że przystojny, jak potem zauważyłam typową tutejszą urodą – wyraziste oczy, mocne brwi, duży nos i usta. W ogóle wszystko duże. Skąd tu się biorą takie wielkoludy? Jakoś etnicznie to dziwne – dookoła raczej niskie nacje, no, chyba, że warunki naturalne wymusiły przystosowanie ewolucyjne – trzeba być dużym i silnym, żeby przeżyć w takich górach. Skacząc po szczytach. Mój uchażor spełnia te warunki. Preferuje bliski i bezpośredni kontakt. Mizia mi palce, co już raczej narusza moją barierę prywatności, no, ale może to taki gest zwyczajowy – jestem w końcu zdecydowana poznawać obyczajowość i kulturę. Pan obyczajnie więc stara się umówić ze mną, jakoś nie zniechęca go informacja, że nie dość, że jestem mężatką, to jeszcze mąż jest z dzieckiem nieopodal, w pensjonacie. Ach, jakież zdziwienie, że ja taka młoda (hahha!) mam męża, a nawet i dziecię! Trochę się pobulwersował, jednak mój stan cywilny jakoś go nie zniechęcił do dalszych starań. (pewnie Czarnogórcy są wytrwali) Umawia się ze mną pod fontanną, na 21. Już nie dyskutuję, ale naiwnie pytam, cóż ja powiem mężowi? „No, że poszłaś oglądać magaziny”. Hm, nie wypuszcza moich nadobnych paluszków, aż nie powiem, że no, dobrze, może będę.... Nie było mi dane prowadzić dalszych obyczajowych obserwacji stawiwszy się na spotkaniu, bo J. nie wiedzieć czemu, bez entuzjazmu odniósł się do moich randkowych planów. Trudno, ale i tak zapamiętam mojego absztyfikanta, który powitał mnie słodkim słowem, jakoby chlebem i solą na czarnogórskiej ziemi. Jestem więc już zaproszona i mogę kosztować tutejszych rarytasów. Kosztowanie zaczynamy od kulinariów. Mieliśmy wykupiony pobyt z wyżywieniem – śniadania i obiadokolacje w pobliskim hotelu. Nasze stoliki usytuowane zostały milutko na tarasie obrośniętym bajeczną purpurową roślinnością, a obsługiwali nas nieśpieszący się, za to przystojni i rzecz jasna wysocy, panowie kelnerzy (zjawisko kelnera płci żeńskiej nie jest chyba w CG znane). Ulubioną i podstawową czynnością panów kelnerów było kręcenie na palcu pustej tacy. Oraz konwersacje we własnym gronie. A także uśmiechanie się do klientów. Czasami nas też obsługiwali. Na pierwszym śniadaniu rzucamy się oczywiście na potrawę regionalną – burek z mięsem (płaty francuskiego ciasta przekładane mielonym mięsem – raczej tłuste. A nawet bardzo tłuste) Yyyyy – zjedzenie całości wymaga poświęcenia. Nawet mięsożerny J. nie jest zachwycony. Chyba już więcej nie zamówimy burka. Śniadaniowe propozycje zawsze wyglądały tak samo – można było wybrać potrawę jedna z sześciu:
Obiadokolacje zaś mieliśmy od 19-21 i też były zestawy do wyboru, które teoretycznie się zmieniały, ale często były z dnia na dzień takie same
Po śniadaniu oczywiście należało zaliczyć plażę, a dopiero potem można było pomyśleć o zwiedzaniu innych miejsc. Plaże spenetrowałam już rano – wybór wszelaki. Najdalej od naszego hoteliku była piaszczysta, ale piasek inny niż nasz bałtycki – ciemniejszy i grubszy (co jak się potem okazało miało swoje zalety – nie wracało się tak opiaszczonym z plaży jak u nas i nie znajdywało potem piasku we wszystkich zakamarkach pokoju i garderoby) Najchętniej jednak chodziliśmy na żwirkową – drobne, kolorowe kamyczki, po których chodzi się całkiem miło, zanim nie zaczynały w okolicach południa parzyć. Niewątpliwym atutem tej plaży było stałe zajęcie moich chłopaków – stali, kucali lub czołgali się wynajdując co oryginalniejsze okazy. A ja miałam święty spokój. Niedaleko od nas, przy uliczce białych hoteli nad przystanią była plaża kamienista – taki trochę większy żwirek, za to wejście do morza już zdecydowanie kamieniste – duże płaskie głazy i mniejsze otoczone, śliskie kamienie. Przynajmniej było się na co pogapić pod wodą. Ta plaża była wyposażona dodatkowo w piękne, warstwowe skały, które rano były czarne, a popołudniu złociste. (Podobnie było ze skałą na deptaku – w południe szara, po południu – zielona) Ta akurat plaża była dosyć wąska, ze stylową kafejką nad głową. Wszystkie plaże okazały się solidnie zagospodarowane – leżanki, leżaki, parasole takie makie i owakie, rowery wodne (pedalina), skutery, dalej narty (bardzo pomysłowo – jak na wyciągu narciarskim), lotnie, ustrojstwa do ciągnięcia za motorówką (np. banan) i pewnie 1000 innych, na które nie zwróciliśmy uwagi. Wybraliśmy sobie plażę As (już chyba w Becici) i najczęściej tutaj przychodziliśmy – bardzo szeroka, z rodzaju żwirkowych, i stosunkowo tania (leżak 1,5E, parasol 1,5E) Zawsze przed południem przychodziła pani od kasowania, po południu można było wrócić na to samo miejsce. Początkowo byliśmy zaskoczeni, że ludzie zostawiają dobytek na leżakach i idą na obiad. Czy tutaj nikt nie kradnie? Okazało się, że nikt – też w końcu zostawialiśmy rzeczy na plaży. A co na plaży? Sprzedawcy pokus rozmaitych - pączki z czekoladą, kukurydza, kapelusze, karty do gry, olejki do opalania. O dziwo nie było lodów na plaży. Może im się nie chce nosić lodówek. Byli natomiast żebracy, a właściwie żebraczki – starsze kobiety w czerni mozolnie przemierzające skwar od leżaka do leżaka. Zaskoczeniem dla nas była temperatura wody – spodziwaliśmy się, ze adriatyk będzie ciepły, a okazało się, że jest chladny – mniej więcej tak jak Bałtyk przy ładnej pogodzie. Nie tylko my byliśmy zaskoczeni. Miejscoi też. Podobno przyszedł jakiś zimny prąd, co nie jest typowe o tej porze roku. Szczęśliwie po 3-4 dniach wszystko wróciło do normy i można się było rozkoszować prawdziwie Po obowiązkowym plażowaniu, mogliśmy zacząć zwiedzać też inne miejsca. Postanowiliśmy się wybrać na spacer do Budvy. Ruszyliśmy deptakiem, który prowadzi wzdłuż plaży, w dzień jest miło i spokojnie, natomiast wieczorem wali przezeń zbity tłum wczasowiczów. Niestety, nie było nam dane w tym dniu tam dotrzeć. Musieliśmy szybko zawrócić, bo Maleństwo dostało sensacji żołądkowych. Jeszcze nie wiedzieliśmy wtedy, że to będzie stałym elementem naszego pobytu tutaj… W
ramach pobytu mamy
gratis wycieczkę statkiem na wyspę Św. Stefana. Polska przewodniczka
opowiada historie o korsarzach, czarnogóski pilot częstuje nas rakiją
(J. twierdzi, że ujdzie) i zaraz potem czerwonym, wytrawnym winem
(całkiem dobre, ten cierpki smak
idealnie się komponuje z dzikim i
pięknym krajobrazem). Siedzimy na rufie statku, przed nami wspaniała
bryza, nieco dalej błękit morza jak farbka, jeszcze dalej brzeg
poszarpany skałami, a w perspektywie wyspiarskie domki zamienione w
hotel. Pięknie tak, że chciałoby się zakonserwować tę chwilę jak Faust.
Ale to nie takie łatwe, zwłaszcza, że już zarzucamy kotwicę przy wyspie
i hop-hop po wodzie i kamykach na stały ląd. Wyspa św. Stefana tak
właściwie wyspą już nie jest, bo usypano potężny bród – aleję, łączącą
ją z lądem. I tym jedynym dojściem teraz my zmierzamy po śladach
możnych tego świata. Wstęp na wyspę jest płatny – no, chyba, że jest
się gościem hotelu. My nimi nie jesteśmy i bulimy po znajomości
po 3,5€ (przynajmniej dziecko bezpłatnie). Teren hotelu milutki,
wymuskany, piękna roślinność, domki historyczne, ale wszystko tak
bardzo dopięte na ostatni guzik, że aż nieautentyczne. A przecież
autentyczne – wyspa ma swoją historię – mieszkali tu kiedyś rybacy,
którzy musieli się bronić przed piratami, a może i oni wyprawiali się
na łupieżcze rejsy, zwozili skarby i leczyli rany? A teraz? Najbogatsi
urządzają tu sobie wakacje (ceny od 150€ za dobę do 1800€ w willi nr
118), a tacy jak my ich podglądają i obfotografowują. Przemykamy
przez kasyno, restaurację, zaglądamy w okolice basenu, przysiadamy na
ławeczkach. Ciekawostka, ale mało pasjonująca.
BUDVA W TRZECH ODSŁONACHMaleństwo ma straszliwie dość tego snobistycznego spaceru, czym prędzej więc wracamy na plażę z kolorowych kamyków, gdzie się reanimujemy w chłodnej wodzie. Za godzinę znów ruszamy na statek. Niestety przy wejściu na trap mamy pecha – mucha i ja. Mucha (mova – wielka jak szerszeń, czarna, z szafirowymi skrzydłami), bo stanęłam na niej i nie wiem, czy to przeżyła, ja – bo w desperackim akcie obrony użądliła mnie w stopę. Chwilę się zastanawiałam, czy wpaść w histerię, ale miejscowi mnie uspokoili, że to niegroźne – najwyżej trochę spuchnę, ale przeżyję. Tak się stało, a i opuchlizna szybko zeszła po kompresach z altacetu (jak się później okazało, bardzo zapobiegliwie i mądrze skompletowałam apteczkę) Po południu wybieramy się do Budvy. Do starego miasta mamy jakieś 5 km (godzinny spacer) – najpierw idzie się deptakiem wzdłuż plaży aż do końca Becici, potem trzeba skręcić w prawo obok hoteli sieci Mediterranean (tydzień temu było otwarcie najbardziej luksusowego obiektu, ze szklanymi szybami wind, które oświetlone wieczorem są pięknie widoczne z morza – ponoć była wielka pompa – notable, fajerwerki, media itp. blichtr) Teraz budują kolejny hotel – podziwiamy dużą dyscyplinę robotników pracujących w upale. Chcieliśmy sobie zrobić skrót przez teren jednego z hoteli, ale wygarniturowany ochroniarz uprzejmie nas przegania. A więc okrążamy hotel uliczką dookoła centrum Becici, mijamy wypożyczalnię aut i wchodzimy do tunelu. Tunel jest raczej obskurny, wąski, duszny i smrodliwy, na szczęście niezbyt długi (ok.50m). Widać z drugiej strony wylot, więc nie mam okazji się udusić. Jest to też trasa drogowej kolejki Rafailovici-Budva (przejazd: 2€), gdy jadą wagoniki, ludzie muszą umykać i przywierać do ściany, co by nie zostać przejechanym. Tunel szybko się kończy i przed nami otwiera się piękny widok na budvańską riwierę i oddaloną panoramę starego miasta. Idziemy cały czas wzdłuż plaży – uwagę zwraca Tropicana – plaża pod skałą na malownicznym cypelku, wyposażona w drewniano – słomiane parasole. Wstęp oczywiście płatny. Aż do samej Budvy ciągnie się największa plaża riwiery – Slovenska Plaza: parasol przy parasolu, ludź przy ludziu, bar przy barze. Zmieniają się tylko kolory parasoli i wystrój barów. Ludzie ciągle tacy sami. Odważni skaczą na bandżi (80€ za skok, wiązanie w pasie, a nie za nogi), dociekliwi nurkują, leniwi się smażą. A my idziemy. Starówka ciągle wydaje się odległa, na szczęście droga szybko mija, bo jest mnóstwo ciekawych rzeczy. Oglądamy łódki, motorówki, kutry, stateczki, a wreszcie jachty przycumowane tuż przy Bramie Morskiej prowadzącej do starego miasta. Jachty bezwstydnie luksusowe, kołyszą się pod różnymi banderami – głównie rosyjskie, amerykańskie, japońskie. Mocarstwowo. Nie mamy jednak czasu w tym momencie ich kontemplować, bo ogranicza nas rozkład jazdy kolejki – chcemy zdążyć na ostatni odjazd z centrum Budvy, a w planach mamy jeszcze mały rekonesans. Wieczorna Budva nie wygląda zachęcająco – nagrzany kamień w wąskich uliczkach i dziki tłum sunący się od butiku do butiku. Nawet trudno posłuchać koncertu muzyki kameralnej, który się waśnie odbywa na którymś z placyków. Nie, tak nie zobaczymy urody miasta. Odkrywamy więc Budvę w paru podejściach. Kolejny wypad zrobiliśmy o wcześniejszej porze, kiedy ludzie są jeszcze na plaży i nie zwiedzają sklepów. Mogliśmy więc spokojnie przejść się po uliczkach, zaułkach, placykach. Zajrzeliśmy do cerkwi i kościoła. Znaleźliśmy muzeum archeologiczne, gdzie w mocno klimatyzowanych pomieszczeniach można było prześledzić całą historię Budvy – grecką, rzymską, bizantyjską, przede wszystkim wenecką, aż do trzęsienia ziemi w 1979r. Teraz Budva jest Czarnogórska, ale ciekawe jaką niespodziankę znów szukuje jej historia? Teraz już swobodniej poruszaliśmy się w labiryncie uliczek, z łatwością trafialiśmy do Bramy Lądowej i Morskiej, punktem odniesienia była oczywiście Cytadela i mury obronne. W ostatnim dniu pobytu zwiedziliśmy jeszcze wystawę modeli żaglowców w Cytadeli, co było szczególnie frapujące dla chłopaków; mnie zachwyciła czytelnia pełna starych ksiąg, wyposażona w miękkie fotele i wspaniałe widoki. W ogóle z Cytadeli widoki były piękne – w każdym kierunku, idealne zestawienie kolorów – beż kamieni, czerwień dachówek, intensywna zieleń roślin i błękit morza i nieba. Odkryliśmy też plażę – restaurację wewnątrz starówki. Przechodzi się przez bramę jak do zwykłego lokalu, a tu za rzędem stolików parasole i kamykowa plaża zamknięta między murami. Bajka. Chłopaki zgłodnieli po tym zwiedzaniu. Jasiu zażyczył sobie placinków (które tym razem okazały się zwykłymi naleśnikami), a ja pognałam do cafe-internet, bo musiałam sprawdzić pocztę zaniepokojona telefonami z PTP. Chłopcy mnie tam znaleźli, poszliśmy się jeszcze przejść i pogapić na burżujów jedzących kolację na swoich wypasionych jachtach. Zastanawialiśmy się, czy oni tak lubią się eksponować? Czy to taki swoisty ekshibicjonizm dawać się oglądać tłumom robiącym zdjęcia. Wracamy tradycyjnie kolejką - już się nie stresujemy porą odjazdu, bo wiemy, że kursuje regularnie co 20 minut. Nasze ulubione miejsce to tylna ławeczka w ostatnim wagonie – z tej perspektywy mamy świetne widoki. Uciekający deptak z tłumem ludzi, krawężnikami zawłaszczonymi przez żebraków (wyglądają na Cyganów), szpalerem kramów, barów i przybytków uciech wszelakich. Tłoczno, głośno i neonowo. Całe szczęście, że możemy to wszystko widzieć z kolejki, a nie uczestniczyć w nocnym życiu kurortu. I możemy szybko umknąć do spokojniejszego Rafailovici. Tak naprawdę zobaczyłam jednak Budvę, kiedy wybrałam się do niej o świcie. Wyruszyłam o 6 rano, a o 7 byłam już na Slovenskiej Plaży. Ludzi po drodze spotykałam niewielu – trochę joggingowców, rolkarzy i zwykłych spacerowiczów. Ludzi niewielu, ale za to cykad zatrzęsienie. Ich opętańczy koncert towarzyszył mi cały czas na drodze pod skałami, wzdłuż plaży. Słońce dopiero co wyłaniało się zza gór i tak rozlewało światło na morze, że wszystko co się w nim odbijało miało złocisty poblask. Ekspresso wypite w takiej scenerii miało szczególny smak. Wcale się nie dziwię, że kafejki są już otwarte o tej porze, bo wcale niemało jest amatorów porannej kawy. Pierwsi plażowicze też już zajmowali miejsca. Wodni taksówkarze czekali na klientów. A wszystko w łagodnej, życzliwej i niespiesznej atmosferze. Jak zaproszenie na ławeczkę, z którego nie skorzystałam. Stare miasto jest o tej porze (już 8) nieomal wyludnione. Turystów jak na lekarstwo, teraz w kafejkach kelnerzy mają czas dla siebie i lektury porannej prasy. Wreszcie widać pełny urok zaułków, bram, okiennic, latarenek. Nad wieżą kościoła ściga się horda jaskółek, konserwatorzy dłubią przy dzwonach, czerstwy marynarz popija kawę, pani domu rozwiesza pranie nad zabytkową uliczką. Idę na spacer po murach, które opasują stare miasto (wstęp: 1€). Podczas całej przechadzki nie spotykam żywej duszy, spokojnie podglądam miasto przez otwory strzelnicze, widzę coraz to inny obraz: morze z wyspą Św. Nikola, port, aleje, nie tak dalekie góry. Wewnątrz murów czerwienieją się dachówki wśród bujnej roślinności - pnączy, kwiatów i palm. No i szary kamień ulic i domów z wybijającą się wieżą kościoła. Stąd doskonale widać jak bardzo panowała tu kiedyś Wenecja. Pięknie. Taką Budvę mam nadzieję zapamiętać. Wcale się nie dziwię, że to miasto przyciąga jak magnes możnych i mniej możnych tego świata... Wycieczka do Cetinje i Kotoru nie podlegała dyskusji – te miejsca koniecznie musieliśmy zobaczyć. Nasza rezydentka zaproponowała nam zorganizowany wyjazd, pojechaliśmy więc autokarem z grupkami Polaków wypoczywającymi w różnych rejonach Czarnogóry. Z Budvy odbiliśmy na Cetinje. Droga zaczęła się wspinać serpentynami w górę, a z każdym zakrętem rozpościerał się coraz wspanialszy widok na Adriatyk. Potem były już tylko góry. Gdzieś w dolinach (też kamiennych) widoczne były wsie z nieregularnie rozsypanymi kamiennymi domkami grodzone niskimi murkami. Trochę pasących się krów, winorośle, oliwki, ale żadnych pól uprawnych, zbóż, łanów do jakich jesteśmy przyzwyczajeni... Na mijanym wzgórzu widzimy malownicze ruiny zamku w Brajiči, z którego ponoć rozpościera się bardzo rozległy widok. Nie zajeżdżamy tam, zmierzamy prosto do Cetinje. Na wzgórzu przed miastem (Orlov Krš) widać kaplicę – kopułę wspartą na kolumnach – to grób Daniły, założyciela dynastii Petrovicióv – Njegušów. I już za chwilę jesteśmy w mieście, które wygląda niepozornie, a przecież to historyczna stolica Czarnogóry. A może i przyszła (ponoć są takie przymiarki). W każdym razie od zawsze, a i teraz, jest tutaj centrum życia duchowego, związane z wieloma ważnymi postaciami w historii – to tutaj, w XVw. Ivan Crojevic umieścił swój dwór i monastyr i oddał władzę polityczną biskupowi prawosławnemu, który przybrał miano władyki; parę wieków później ukochany przez Czarnogórców Piotr Petrovic-Njegoš umocnił państwo, powiększył armię, rozbudował miasto, a w dodatku pisał wiersze. Na początku XXw, w mgnieniu niepodległości panował stąd przez 8 lat Król Mikołaj I, po pierwszej wojnie jednak CG straciła niepodległość, król uciekł za granicę i tak skończyło się jego panowanie. A po drugiej wojnie – stolicą została Podgorica (wtedy Titograd). Teraz Cetinje to właściwie prowincjonalne miasteczko, na pierwszy rzut oka nie widać po nim dawnej świetności. Jednak na drugi rzut oka można dostrzec blask królewskich klejnotów. Zdecydowanie najważniejszym miejscem jest Monastyr Cetinjski – była siedziba władyków. Budowla jest stosunkowo nowoczesna – dawny monastyr był wielokrotnie niszczony, to, co oglądamy zostało przebudowane w XXw. Prosta architektura, łukowate podcienia, białe ściany. My tez ubieramy się w białe szaty, aby okryć nasze nieskromne ubrania (habity lub fartuszki można znaleźć w skrzyniach przy wejściu – tak, jak kapcie w muzeach). Tak przyodziani ruszamy do cerkwi monastyru, gdzie są groby dawnych władyków. W jednej ze ścian jest cela z relikwiami Św. Piotra Cetinjskiego – umieszczono tam rękę Św. Jana Chrzciciela (w tej chwili jednak relikwie odbywają pielgrzymkę do innych miejsc). Przy monastyrze jest muzeum z zabytkami piśmiennictwa, ale niestety nie mamy czasu go zwiedzać. Po wyjściu z monastyru mijamy budynek z makietą Czarnogóry – tutaj dokładnie widać, jak ten kraj jest szczelnie pokryty górami. Z czego tu się w ogóle żyje? Wiadomo, że z turystyki, no i pewnie z morza – w różnych tego aspektach. Niedaleko stąd mamy do pałacu króla Mikołaja (patrząc na ten niepozorny budynek, nigdy bym nie przypuszczała, że to pałac). Pod skromną fasadą kryją się jednak wspaniałe, urządzone ze smakiem wnętrza pokazujące ciekawą historię – oglądamy sztandary, medale, zdjęcia, saloniki, gabinety, sypialnie, pomieszczenia oficjalne i prywatne. Szkoda, że obsługa pilnuje, aby zwiedzać zwartą grupą i w dużym tempie – niemiłosiernie nas poganiają i trudno w spokoju wszystko obejrzeć. Zapamiętuję jednak fotografię rodzinną króla – a na niej dziewięć pięknych, dorodnych córek, które zostały wydane za najznamienitszych książąt ówczesnej Europy (ukochana Helena – 180cm wzrostu wyszła za króla Włoch Wiktora Emanuela – 160cm), co miało umocnić pozycję Czarnogóry. Niestety, jak to zwykle bywa, chichot historii pokrzyżował te plany... Po wyjściu z pałacu chłopcy (Jaś i jego kolega) zwiedzają stragany z pamiątkami, gdzie udaje się wytargować piękny żaglowiec z 5 do 3€. I już jedziemy dalej. Znów pniemy się autokarem w górę – do Parku Narodowego Lovčen. Przed nami dwa szczyty: Stirovnik (1749mnpm) i Jezerski Vrh (1660mnpm). Autokar wspina się pod sam szczyt – stąd można wejść na Jezerski Vrh (Stirovnik jest niedostępny dla turystów). Czuć, że jesteśmy wysoko, a nei ma czasu na aklimatyzację, trudno mi oddychać rzadszym powietrzem. Aby wejść na szczyt trzeba wspiąć się na 420 schodów, które biegną przez długi tunel. Trochę przyduszona zostaję na końcu grupy, ale w końcu i ja docieram na górę. Do mauzoleum Njegoša. Szary monument na szczycie. Budowla ta została wzniesiona stosunkowo niedawno – w latach 70 XXw, dawniej była tu mała cerkiew zbudowana na życzenie władcy, który pragnął być w niej pochowany. Cerkiew została jednak zburzona, potem odbudowana, potem przeniesiona, a na jej miejscu postawiono dzisiejszy monument. Ponoć kontrowersyjny. Witają nas kariatydy strzegące mauzoleum. Matka i córka tej ziemi (bo według tutejszych, kobiety są najważniejsze – zwłaszcza te, z którymi łączą więzy krwi). Centralnie umiejscowiony jest posąg Njegoša – czarny, zadumany, długonogi poeta-władca, nad nim dumny orzeł, a wyżej łuk złotej mozaiki. Schodzimy do krypty – prosta, złota trumna. Asceza i duma. Z mauzoleum można dojść już tylko na krawędź szczytu. Przechodzimy wąską ścieżką – z lewa przepaść, z prawa przepaść (dla niewiernych żon i mężów), żadnej barierki, tylko śliskie skały, udaje nam się jednak szczęśliwie dotrzeć do okrągłej platformy widokowej. Góry, góry, góry. Czarne góry Czarnogóry. Do zapamiętania, bo zdjęcia nie oddadzą tego widoku, wiatru i zapachu... Serpentynami zjeżdżamy do Njeguši. To też obciążone historycznie miejsce – kolebka wodzów: urodził się tutaj i władyka Daniło (założyciel dynastii Njegošów) i ostatni z wielkich: Piotr II Njegoš. Tym razem jednak nie zwiedzamy domu, w którym przyszedł na świat ten ostatni, tylko udajemy się do karczmy na posiłek. Jest to region słynący z serów i suszonej szynki. Serwują nam grube pajdy chleba (wiejski!) z rzeczonym serem i szynką. Bardzo smaczne. Sama karczma ma też swój smaczek. Nie widać turystów (oprócz naszej grupy), za to tubylców i owszem. Zasiadają dookoła stołów, raczą się trunkami i dysputami. Jak to w karczmach bywa. Jest też element folklorystyczny – wisi tradycyjna, okrągła czapeczka i czerwony kubraczek – można przymierzyć i się uwiecznić w formie Czarnogórca. Co też ochoczo czynimy. Po czym udajemy się na wieś , aby ukoić zmęczenie Maleństwa lodami. Jak zwykle pyszne. Droga, którą znów jedziemy jest bardzo malownicza. I trudna. Przepaście, serpentyny już nie dziwią, ale droga biegnąca dróżką biegnącą na wąskim podwyższeniu (jakby murek), na którym autokar ledwo się mieści wywołuje różne emocje. Zatrzymujemy się na Przełęczy Krstac, z której rozciąga się wspaniała panorama Boki Kotorskiej – z wysokości tysiąca metrów widać jak morze wdziera się fiordem w ląd. Pięknie jak we śnie, aż trudno uwierzyć, że tak może być. Za chwilę znów jedziemy wspaniałą trasą składającą się z licznych (24?) serpentyn. Trochę straszno spoglądać na przepastne krawędzie, zwłaszcza, że droga jest tak wąska, że na zakrętach nie sposób się wyminąć. Auta muszą się cofać, aby znaleźć szerszy odcinek drogi, na którym oba mogłyby się zmieścić. Piękna groza. Ale mamy i szczyptę romantyzmu. Podobmno budowniczy traktu, z miłości do księżniczki Mariji, ostatni odcinek drogi ułożył w ozdobną literę „M”. Sprawdzamy – wszystko się zgadza. I po monogramie Mariji dojeżdżamy do Kotoru. Kotor jest najlepiej zachowanym średniowiecznym miastem byłej Jugosławii, oczywiście jest wpisany na listę UNESCO. Już sama lokacja robi wrażenie – z jednej strony zatoka, z drugiej, wchodząca w miasto skalna ściana. Otoczone jest prawie 5 km grubych murów (nawet do 15 m!) sięgających wysokości 260mnpm. Nie do zdobycia. Miasto zostało zbudowane z najbliższego budulca – kamienia z otaczających gór, trudno więc z daleka rozróżnić, co jeszcze jest skałą, a co już budowlą. Wchodzimy przez renesansową Bramę Morską w plątaninę uliczek. Ulice tutaj nie mają nazw, tylko domy są ponumerowane, więc nietrudno się w tej plątaninie zgubić, ale na razie się nie gubimy tylko trafiamy na duży plac z charakterystyczną wieżą zegarową i średniowiecznym pręgierzem (przypomina mi się levočka klatka hańby – sama nie wiem co gorsze). Najbardziej okazałym budynkiem jest najstarszy kościół nad Adriatykiem – Katedra Św. Trypuna o charakterystycznej, romańskiej sylwetce i z żebrakami przy murach. Gorszymy się – do katedry przymocowano wybieg i ustawiono widownię, wieczorem ma się tutaj odbyć pokaz mody. To już zbytnie spoufalenie profanum z sacrum. Nie mamy za wiele czasu na zwiedzanie Kotoru, nie ma szans na dotarcie do twierdzy wpisanej wysoko w skałę. W dodatku dziecię ogłasza bunt – jest zmęczone, głodne i złe. Przesnuwamy się więc średniowiecznymi uliczkami, aby w końcu zasiąść w sympatycznej restauracyjce na nieiwelkim placyku koło malowniczej studni. W towarzystwie dostojnego, kotorskiego kota Maleństwo zostaje obłaskawione obiadem. Restauracyjka jest bardzo przyjemna, a kelnerka nader uprzejma – przynosi nam nawet z własnej, nieprzymuszonej woli szklanki na colę, którą przytargaliśmy ze sobą. W Polsce niebywałe. Zamawiamy spaghetti (4€) i małe, krótkie, obsmażane kiełbaski (też 4€). Porcje są bardzo duże, a jedzenie smaczne. Czas się zbierać – jeszcze tylko rzut oka na mury, baszty i port. Żal, że nie możemy tu jeszcze trochę pobyć. Jest tu spokojniej, mniej gwarnie i mniej komercyjnie niż w Budvie. Czuć tu mroki i uroki średniowiecza. Miasto powoli się odsłania i wzmaga ciekawość. Chciałoby się wspiąć skalną drogą do twierdzy Świętego Jana, podejść do kościółka Matki Boskiej od Zdrowia czy koscioła Najświętszej Marii Panny, a nawet zdać się na kota-przewodnika, który w wąskiej, pustej uliczce to przysiada obserwując intruzów, to kroczy dostojnie starymi, kocimi, kotorskimi traktami... Zostawiamy kamienny Kotor z jego tajemnicami i kotami. Już wieczór – czas wracać... PO JEZIORZE SZKODERSKIM Podczas jednego z wieczornych spacerów po deptaku w Rafailovici (codzienny rytuał) zostaliśmy zaczepieni przez dwóch wesołych chłopaków, którzy sprzedawali wycieczki – do Albanii i nad Jezioro Szkoderskie. Zaczęli tak smakowicie opowiadać o swojej ofercie, że zdecydowaliśmy się, że kupimy od nich wyjazd nad jezioro (dorosły: 30€, dziecko: 15€), chociaż wcześniej planowaliśmy, że pojedziemy tam we własnym zakresie. Zdecydowałam się jechać tylko z Jasiem, bo w tym samym dniu J. wywierał się na wieczór czarnogórski, a nadmiar wrażeń nie jest wskazany. Wyjeżdżamy o 7, więc rano biegnę do hotelu po prowiant – gdy mozolnie robię kanapki z dostarczonych składników, kierownik sali siada ze mną przy stoliku i bawi rozmową – jacyż ci czarnogórcy są uroczy! J. odprowadza nas do magistrali, gdzie mamy czekać na bus – napotkany śmieciarz oczywiście od razu nawiązuje rozmowę: gdy dowiaduje się, że jesteśmy z Polski opowiada nam w formie anegdoty o dziwnym zachowaniu naszych rodaków – otóż widziano rowerzystów, którzy tak podróżują po Czarnogórze i robią dziennie ok.100km. Nie może się nadziwić, gdy mówimy, że turystyka rowerowa w Polsce jest popularna i takie dystanse to norma. Dla niego to niesłychane, bo tu rowerzystów prawie wcale nie ma. Wreszcie nadjeżdża bus – bardzo punktualnie. Okazuje, że sprzedawcy wycieczki są jednocześnie przewodnikami – pewnie dopiero rozkręcają interes, bo dbają, aby wszystkie miejsca w busiku zarabiały, oni sami stoją. Jadą z nami jeszcze Rosjanie i Francuzi, więc jeden z chłopaków mówi po rosyjsku, drugi po francusku. W busie mamy świetne miejsca przy kierowcy – uroczym, wysokim i w odpowiednim wieku. Później wykaże się odruchami kurtuazyjnymi (zabawianie rozmową w różnych okolicznościach) i romantycznymi (zrywanie dla mnie wodnych kwiatów podczas rejsu). Po drodze kilka razy zatrzymujemy się na tarasach widokowych – podziwiamy piękny widok na wyspę Św. Stefana, na jezioro, na góry… Z racji miejsca konwersujemy z Kierowcą – o drodze, Czarnogórze, Polsce itp. – okazuje się, że łatwo się zrozumieć, nawet mówiąc ze własnym języku, czasem tylko trzeba było się posiłkować rosyjskim. To jednak nie był głupi pomysł, ta nauka rosyjskiego w naszym wesołym bloku. Nagle widzimy, że na poboczu tli się trawa – kierowca i przewodnik gwałtowanie i szybko reagują– zawiadamiają policję – bardzo obywatelska postawa! Dojeżdżamy do rybackiej wioski – kolory jak na akwareli: kamienne domki, łódki i kozy. Już czeka na nas stateczek spacerowy – ni łódka ni barka z silnikiem – opływamy kawałek jeziora – podpływamy do wioski tatarskiej z zygzakowatą drogą, mijamy wsypę z tatarską cytadelą. Jeden przewodnik opowiada po francusku, drugi żartuje po rosyjsku, a my patrzymy nostalgicznie na albańskie góry. Patrzymy tez na wędkarzy, bezmiar wody, jeziorną roślinność. Cały czas wypatrujemy pelikanów, niestety wrednie się pochowały, za to czapli jest w bród. Dostaję piękny, żółty grążel od b. eleganckiego kierowcy (co za romantyzm!) Częstują nas podczas rejsu placinkami (coś jak racuszki) z miodem, jest też żółty ser, rakija (nie biorę do ust bojac się jej mocy) i cola. Jest ciepło i leniwie, siedzimy sobie na rufie, dziecko próbuje jak daleko może się wychylić, majtamy sobie nogami w wodzie, jeden z przewodników ćwiczy wygibasy na barierce pozując do zdjęć. Rosjanki pouczają dzieci, Francuzi namiętnie palą. No, po prostu "Rejs"! W końcu dobijamy do plaży – kamienista, z bujnymi zboczami schodzącymi do wody. Na wzgórku jest knajpka, gdzie ewentualnie można się posilić. My jednak z Maleństwem lokujemy się na maleńkiej plaży, oddzielonej cypelkiem od tej, na której ulokowali się pozostali wycieczkowicze (oprócz ekipy z naszego busu jest niewielu ludzi) – to skrawek tylko dla nas - rozkoszujemy się pływaniem w cieplutkiej wodzie. Gorzej jest z chodzeniem po dnie – kamyki, które na plaży wyglądają bardzo łagodnie, w wodzie okazują się ostre jak żyletki – całe stopy mamy boleśnie ponacinane (Jasiu naliczył aż 17 skaleczeń na jednej stopie). Po dwóch godzinach rekreacji wracamy do wioski na obiad: karp smażony w masełku czosnkowym (?) – przepyszny, warzywa grubo skrojone (pomidory, ogórki, papryka), wino białe i czerwone, rakija i inne, bardziej strawne napoje. Przewodnik zlatuje z krzesła, a kierowca jest miły. Miły jest również właściciel, który zapowiada z góry, że dziś wieczorem przyjedzie do Rafailovici spotykać się ze mną. A czy ja w ogóle mam tu coś do powiedzenia?! Kapelusz Jasia zostaje jako znak, że trzeba tam kiedyś wrócić… Wracamy ok. 17, a wieczorem J. udaje się na folklorystyczny wieczór czarnogórski do Baru (nazwany przez nasze towarzystwo „wieczorem kawalerskim”, bo udają się w zasadzie sami panowie)– totalna porażka. Żaden folklor, muzyczka typu jugo-disco, słaba organizacja. Prestauracja jeszcze jakoś się broni, bo jedna sala ma charakter wystawy folklorystycznej – naczynia, stroje, sprzęty, dawna codzienność. Właściciele w ludowych strojach podają tylko wstępny aperitif, a poza tym, za dalszą zabawę trzeba płacić. Jedzą, piją, lulki palą, tańce, hulanki. No, swawole, to już myślę, że nie. Heh, miałam ochotę zobaczyć tę cepeliadę, ale jak usłyszałam jak to wyglądało, przestałam żałować. Nasze jezioro było o niebo lepsze. Bar, Ulcinj, może nawet Albania – mgliście się rysowała marszruta na kolejny dzień. Zdawaliśmy sobie sprawę, że plan jest nieco na wyrost i pewnie Albanii nie zobaczymy, ale Bar i Ulcinj na pewno. Nic jednak pewnego na tym świecie, i wycieczka skończyła się tylko na Barze, ale rano, kiedy wyruszaliśmy jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Tym razem wybraliśmy się na własną rękę zdając się na ślepy los i szczęśliwe przypadki. Liczyliśmy głównie na autostop i busy. A tymczasem pierwszym nadarzającym się środkiem lokomocji była taksówka. Ponieważ pan taksówkarz pochodził właśnie z Baru i wracał z kursu do Budvy, zaproponował nam 10€ na Baru, a do Starego Baru 15€ (za 3 osoby). Bez wielkich targów przyjęliśmy ofertę i ruszyliśmy starym mercedesem po znanych już serpentynach. Panowie sobie konwersowali po słowiańsku, a my z Maleństwem podziwialiśmy widoki. Jechało się miło, szybko, i na szczęście bez zwykłej u czarnogórskich kierowców fantazji co to włos na głowie jeży. Niestety w okolicach Sutomore droga się zakorkowała. Pan kierowca w akompaniamencie wesołych klaksonów dowiedział się, że przed Barem była stłuczka i stanie jest na jakąś godzinę. Powolutku jednak zbliżaliśmy się do celu – przed miastem faktycznie była stłuczka – na szczęście niegroźna – z udziałem naszych rodaków z Gdańska. Po wydostaniu się z korku, już błyskawicznie dotarliśmy do Starego Baru poinformowawszy się wcześniej z której drogi należy łapać okazję na Ulcinj (planowaliśmy wyruszyć dalej koło południa, po zwiedzeniu Baru) Tymczasem jednak rozglądamy się po nowym miejscu. Ciche, senne podgrodzie. Wąska uliczka ostro pnąca się pod górę, wyłożona płytami lśniących w słońcu, bardzo śliskich kamieni (dobrze, że mam płaskie sandały, nie wyobrażam sobie jak można by było iść tutaj np. na obcasach. A i tak w końcu okazuje się, że najlepiej idzie się po tym bruku na bosaka). Z góry zjeżdża konno tubylec zatrzymując się nieomal przy każdym domu na pogaduszki. Na dole uliczki panowie rozsiedli się w kafejce przy stolikach wystawionych wprost na ulicy i czytają prasę nieśpiesznie sącząc kawę, nieco wyżej sprzedawcy pamiątek wychylają się z domów dopiero, gdy widzą zmierzających w górę turystów, spotykamy też Djoniego – to wrosły w pejzaż Albańczyk, który twierdzi, że był ministrem, teraz jest nieomal polskim ambasadorem (i w Polsce bywał i język zna), a tak naprawdę prowadzi biuro turystyczne. Przyjaźnią się z J., z którym poznali się podczas wieczoru czarnogórskeigo, zaprasza do biura, oglądamy wystrój, podziwiamy foldery i ruszamy dalej. Przed nami smukłe wieże meczetu, z drugiej strony mur opasujący miasto z wrosłym w niego cyprysem strzelającym prosto do nieba, a pod nim sjesta – stara, w niebiesko-białych szatach muzułmanka, jej równie wiekowy towarzysz nad kawą i bawiące się kocięta u ich nóg. Sielsko. I gorąco. Gorąco jest jeszcze bardziej odczuwalne, gdy wchodzimy do miasta – wrażenie potęguje spalona trawa, nagrzane kamienie, wspierający miasto skalny masyw Rumii, tylko gdzie niegdzie widać jakieś drzewa dające trochę cienia. Stary Bar otwiera przed nami inną przestrzeń – zaczarowane ruiny ze schodkami wiodącymi do innych światów, kamienie znaczące dawne fundamenty, chorałycykad i szmer jaszczurek. A jak było przed wiekami? Jacy ludzie tutaj mieszkali, kochali, cierpieli, umierali? Czym żyli, jakie sprawy zaprzątały ich głowy – sprawy zwykłe i święte? Zostały po nich kamienie, i jeszcze niebo pewnie to samo. I ten sam koncert cykad... Jaki był początek tego wszystkiego – prawie 1000 lat temu? To był Xw – nowoczesne plany, wspaniałe budowle, mury, które miały zapewniać bezpieczeństwo. Pewnie budowano z zapałem i nadzieją nowe, wspaniałe miasto mające tętnić życiem i spełniać marzenia – liczne świątynie, pałac biskupi, warownie, domy mieszkalne, bramy. Tymczasem wbrew nadziejom i planom miasto przechodziło z rąk do rąk – w średniowieczu była tu siedziba katolickiego arcybiskupa, potem władali nim Wenecjanie, Turcy, aż w XIXw legł w gruzach podczas wojny rosyjsko-tureckiej. Ostatecznego dzieła zniszczenia dokonało trzęsienie ziemi w 1979r. I tak trwają ruiny. Tylko parę budynków odzyskało dawny charakter. Wchodzimy więc do małej cerkwi, gdzie centralnie wystawioną ikonę pokrywają – zostawione zapewne w podzięce – banknoty. Jasiu koniecznie chce zostać dzwonnikiem, bo sznur od dzwonu kusząco się kołysze, jednak udaremniamy mu ten zamiar – nie będziemy budzić miasta (zna się te baśnie o zatopionych miastach i dzwonach!). Wrażenie robi wspaniałe sklepienie katedry – taki człowiek pod nim mały, jaki tylko może być wobec absolutu. Grozą wieje od studni, na którą natrafiamy na dziedzińcu z widokiem na góry. Wrzucamy do niej kamyk – bardzo długo jest cisza zanim stuknie o podłoże. Czy to w tej studni konali partyzanci schwytani w czasie II wojny przez Włochów? Może jednak to nie to miejsce. Może tu są skarby dawnych zakonów? Chyba wolimy taką wersję przeszłości tego lochu. A tymczasem robi się coraz cieplej i cierpliwość Maleństwa powoli się kończy – nic dziwnego, nagle z przyjemnego poranka zrobiło się skwarne południe. Chyba nie mamy szansy na dalszą jazdę, bo roztopimy się w upale... Wychodzimy z miasta w poszukiwaniu cienia i ochłody. Przed nami wąska, cichutka uliczka z ogrodzeniami oplecionymi winoroślą - cicho i pusto, tylko stara muzułmanka zmierza do domu. Obok meczet. I już wiemy, gdzie szukać wytchnienia. Mijamy wysoką bramę (pięky widok na Stare Miasto z górami w tle) i krótką alejką docieramy na wzgórek, gdzie wokół meczetu rozsiane są stare nagrobki pełne inskrypcji i symboli, których nie rozumiemy. Tu groby, a w dole zrujnowane domy (przez wojnę czy naturę?). Melancholijnie. Meczet jest otwarty i pusty. Spokojnie przemierzamy rozpostarte dywany – lubię miękkość meczetów pod bosymi stopami. Dziecko wreszcie się uspokaja – ciszą świątyni i spokojem inności. Dobrze jest siąść przed meczetem, obmyć ręce i stopy, odpocząć. Tutaj właśnie podejmujemy ostateczną decyzję – rezygnujemy z dalszej jazdy na południe. Nie mamy na to czasu ani sił. Zachodzimy jeszcze do regionalnej restauracji, gdzie był wieczór folklorystyczny. Zwiedzamy z Maleństwem izbę regionalną - ciekawostki z bliższej i dalszej przeszłości, mnóstwo przedmiotów na małej przestrzeni, co ma swój urok. Coca-cola w knajpce chłodzi, ale na ulicy upał znów daje się nam we znaki. Na szczęście znów szybko zgłasza się taksówka. Za 4€ zawozi nas do Baru, gdzie miły pan taksówkarz przekazuje nas swojemu koledze od busa. Za 9€ (za 3 osoby) bus zawozi nas do Rafailovici. Tym razem droga minęła szybko, no i całe szczęście, bo i tak ledwo ją zniosłam – głowa pękała mi z bólu i czułam nadciągające mdłości. Po południu już bardzo źle się czuję, nie ruszam się z łóżka, nasilają się sensacje żołądkowe, zimno mi, mam trochę gorączki – nic nie jem, piję tylko czarną herbatę (z trudem kupioną, bo tutaj zwyczajowo się pije owocowe). Wysyłam chłopaków na spacer i wmawiam sobie, że nie mogę chorować, bo za dużo tutaj atrakcji!
Czuję się tak sobie,
ale biorę różne na żołądek i nurofen i uznaję, że jest OK. Płyniemy
znów w rejs na wyspę Św.Stefana – siedzę na statku ostrożnie, ale cudem
bryza, słońce i powiew jakoś mnie stawiają na nogi i czuję się coraz
lepiej. Na wyspie już jest prawie idealnie – tylko przy pełnym
zanurzeniu jeszcze czuję protest żołądka. Tym razem nie idziemy do
hotelu, zostajemy na plaży i zbieramy kamyczki, od czasu do czasu
taplając się w morzu.
COŚ WIĘCEJ NIŻ OSTROGPo południu idziemy na plażę – całkiem miło, woda ciepła, więc leniuchujemy jak na porządnych wczasowiczów przystało. I nawet nas nikt nie skasował za parasol i leżak. Wielu było sprzedawców wycieczek na naszym deptaku, ale zauroczyła mnie Marija – pani ok.50 lat o olśniewającej urodzie i niespotykanym wdzięku. Dlatego właśnie u niej zdecydowałam się kupić wycieczkę do Ostroga. Początkowo miałam jechać sama, ale, gdy Jasiu się dowiedział, że to będzie zwiedzanie uznał, że on też musi, a skoro tak, to już nie było powodu, aby J. sam zostawał na plaży. Wykupiliśmy więc wyjazd wśród zapewnień Mariji jak będzie cudownie i atrakcyjnie (12€ od dorosłego, 6 – dziecko). Wyobrażałam sobie, że będzie też tak kameralnie jak na jez.Szkoderskim, ale okazało się, ze to jakaś większa agencja turystyczna – przyjechał po nas duży, klimatyzowany autokar – a w nim międzynarodówka: Rosjanie, Serbowie i Chorwaci. Pilot przypilnował tylko, żeby wszyscy wsiedli – zbierał pasażerów na całej trasie do Budvy – tam skasował należność i zniknął, a my pojechaliśmy w dal z ponurym kierowcą. Po drodze zatrzymujemy się przy jakiejś przydrożnej karczmie (pewnie mają umowę na dowóz klienteli). Jasiu śpi, J. z nim zostaje, a ja idę na wieś – zwiedzam mały cmentarzyk, na którym więcej czerwonych gwiazd niż krzyży). Potem zaczyna się straszliwa droga – horror: serpentyny pnące się wąską dróżką nad głębokimi przepaściami. Pobocze nijak nie zabezpieczone, a z perspektywy wysokich okien autokaru wygląda to tak, jakbyśmy już jedną stroną wisieli nad przepaścią. Jasiu zaczyna filozoficzne rozważania, że sama śmierć nie jest straszna, tylko moment strachu przed nią, kiedy wie się, że się umiera, potem po cichu zmawia modlitwę i w końcu upewnia się, czy jest ubezpieczony. Biedne dziecko. Ale i ja mam serce w gardle i trzymam się J. kurczowo za rękę, chociaż nigdy nie miałam lęku wysokości. Jedyną pociechą jest to, że ten kierowca na pewno jeździ tu stale i jakoś mu się udaje. Więc nam też powinno się udać. Przeżyć. Udało się. Wysiadamy na parkingu pod górą, w którą jest wpisany monastyr. Biały punkt zawieszony w skale, widoczny już z odległości 50km. Wybudowana jest tylko ta biała fasada, reszta jest wykuta bezpośrednio w skale. Prowadzą do niego ostre serpentyny przecinające górę. Ten ostatni odcinek będzie więc naszą pielgrzymką. W upale i znoju jak na pielgrzymkę przystało. Wspinanie się szosą jest szczególnie uciążliwe, bo nie dość, że zakręty wydłużają trasę, to jeszcze żar od asfaltu dobija. J. decyduje się na skróty – jak na górala przystało wypatrzył ścieżki między krzakami – drapiemy się więc tamtędy, co rusz robiąc postoje, coby Maleństwo nieco ochłonęło. Wreszcie przed nami końcowy odcinek drogi – szerokie kamienne schody – już widać białe ściany wynurzające się zza ostatniego zakrętu. Po 40 minutowej wspinaczce przechodzimy bramę monastyru. Mnóstwo pielgrzymów – kobiety w białych chustkach i długich spódnicach, wielu ludzi z torbami, tobołami odpoczywa w podcieniach domu pielgrzyma. Naprzeciw kramy z dewocjonaliami, a za nimi widok na morze gór. Chwilę odpoczywamy zanim wejdziemy przez główną bramę do monastyru. Od tego momentu nie można już robić zdjęć. Jesteśmy na terenie świętym. Atmosfera tu panuje podniosła – ludzie przechodzą przez kolejne pomieszczenia w ciszy i nabożnym skupieniu. Kiedy szeptem zwracam uwagę chłopakom na jakiś fresk, od razu jestem uciszona przez służby porządkowe. Mijamy kryptę ognia – cała zalana ognikami smukłych prawosławnych świec – jest tu tak gorąco i ogniście, że nie da się wejść. Idziemy na górny krużganek przechodząc koło licznych fresków, inskrypcji, objaśnień. Aż dziwnie pomyśleć, że poruszamy się w skale wyżłobionej przez pobożnych mnichów ku chwale Pana. Mijamy podobizny ludzi świętych, którzy masowo tu się zebrali i są balsamem na dusze ludzi zwykłych. Z górnego krużganku rozciąga się piękny widok – na zbocze góry, którym wędrowaliśmy, cerkiew poniżej, dolny monastyr, odległą panoramę gór. Teraz już gotowi jesteśmy zejść do serca monastyru – krypty Św. Bazylego Cudotwórcy. Święty Bazyli był kiedyś zwykłym chłopcem Stojanem, ale nauki w klasztornej szkole, skłonność do ascezy, a zapewne i coś więcej uczyniły go ważną postacią w życiu religijnym Czarnogóry. Walczył o czystość prawosławia, dawał przykład pokutą i ascezą, w końcu został metropolitą z siedzibą w monastyrze Twrdoš. Podczas turckiego oblężenia cudem udało mu się wydostać z twierdzy i wtedy postanowił wybudować nowy monastyr w miejscu które każdy człowiek będzie mógł zobaczyć, ale osiągnąć mógł tylko ten, któremu Bóg pozwoli – w skale Ostrogu. Biskup Bazyli zasnął snem wiecznym w swej celi w Ostrogu 1671 r. Jeszcze za życia uznawany był za świętego z powodu licznych uzdrowień i niespotykanej pobożności, został kanonizowany w 1678 r. Wówczas po otwarciu grobnu okazało się, że jego ciało nie uległo rozkładowi, a wokół rosła bujna winorośl i unosił się zapach bazylii. W ikonografii Święty przedstawiany jest z stroju biskupim z mitrą na głowie, spod której na ramiona spadają włosy. Ma prostą, spiczasto zakończoną brodę. Zazwyczaj prawą ręką błogosławi, w lewej trzyma Ewangelię. I do niego właśnie przybywają ludzie z całych Bałkanów prosić o łaski, a on już ponad od ponad 300 lat spełnia ich prośby... Do krypty Św. Bazylego wchodzi się pojedynczo przez bardzo niskie drzwi, a więc w pokłonie pełnym czci – aż duszno od świętej mocy – półmrok, kapłan, podsuwający ikonę do ucałowania i Cudotwórca okryty purpurowym całunem, przed którym schylamy głowy. Tyle cudów i świętości, może Święty usłyszy i nasze myśli o tym co najważniejsze? Wychodzę lekko oszołomiona i wzruszona. Dlaczego? Tylko Święty o tym wie. Teraz już powoli zmierzamy ku wyjściu – jeszcze tylko przegląd dewocjonaliów – na pamiątkę kupujemy obrazki i krzyżyk, nie udaje nam się namówić sprzedawcy do nastawienia nam płyty z muzyką cerkiewną, a samo zapewnienie, że ładna nam nie wystarcza. Decydujemy się na dół zjechać busem, które jak się okazuje mają parking na samej górze. W połowie drogi jednak wysiadamy, bo chcemy jeszcze zobaczyć kaplicę stojąca pomiędzy górnym a dolnym monastyrem. Tutaj relikwią jest ręka drugiego świętego (a może tylko bohatera – męczennika?) - Stanko. Gdy Turcy oblegali Ostrog, chcieli zmusić go do oplucia krucyfiksu, gdy im odmówił, obcięli mu rękę – i właśnie ona tu spoczywa w złotym relikwiarzu. Robimy sobie małą sjestę na zboczu wzgórza, J. zostaje tam dłużej, a my powoli schodzimy do dolnego monastyru. Tutaj widać krzątające się mniszki w czerni, często im towarzyszą młode kobiety w długich spódnicach i chusteczkach na głowie. Może to jakiś nowicjat? Albo coś w rodzaju naszej Oazy? Inny jest tutaj klimat niż na górze – więcej życia, ruchu, pracy, co w niczym nie umniejsza świętości. W cerkwi Jasiu dostaje obrazki Bazylego i Matki Boskiej, pod olbrzymią ikoną Cudotwórcy modlą się ludzie, jakaś kobieta ze łzami w oczach przyciska do fresku fotografię. Daje się wyczuć specyficzną ara, Święty nas przytrzymuje przed swoją podobizną, jeszcze chwilę i jeszcze. W końcu wychodzimy, zapalamy smukłe świece. Obok świątyni jest cudowne źródełko – czerpiemy wodę do butelki, na miejscu też przemywamy twarz, oczy – może przywróci nam sokoli wzrok, jak zapewniała Marija? Za murami monastyru góry, na tle ciemnych chmur. Kiedy wyjeżdżamy, zbliża się burza. Robi się ciemniej, wietrznie, spadają pierwsze, grube krople deszczu. Czuć coś w powietrzu. Najonizowanie? A może to coś więcej? * * *
Wracamy po 16, i jeszcze pędzę z Jasiem na plażę,
żeby popływać. Blisko hotelu nie jest miło – jakieś śmieci i tłum
ludzi, idziemy więc na skałki – pięknie oświetlone zachodzącym słońcem.
Plaża taka raczej dla snobów – piękne dziewczyny, muskularni
młodzieńcy, którzy popijają leniwie wino i taksują współbiesiadników
Uciekamy od nich – rozkładamy się nad samą wodą na wielkim, ciepłym
głazie i pływamy ramię w ramię na coraz dłuższe dystanse – aż do
odległej skały. A jak się zmęczymy, to leżymy sobie na plecach lekko
kołysani przez fale popatrując to na skały, to na błękit nieba, aby
zaraz zobaczyć błękit pod sobą i ławice przepływających rybek. Jest
pięknie. Czarnogórcy zachwalając swój kraj szczycą się paroma atrakcjami, które są jedyne w Europie - wśród nich wymieniają kanion Tary, jako drugi, najgłębszy i najbardziej malowniczy po Missisipi. W naszych planach była więc i Tara i niedaleki Durmitor. Czas jednak zaczął się kurczyć, l finanse. Zrezygnowaliśmy więc z gór na rzecz zobaczenia kanionu. Pojawiła się jednak kolejna pokusa - Tara nie tylko jako miejsce doświadczeń krajobrazowych, ale i ekstremalnych. Jak wynikało z zasłyszanych relacji rafting po Tarze miał być niezapomnianym przeżyciem, ukazującym nie tylko piękno, ale i grozę rzeki. Pontony na rwącej górskiej rzece, podskakujące na wodnych progach, obijające się o skały i w każdej chwili grożące wywrotką. A wszystko w pięknych okolicznościach przyrody. Hmmm, brzmiało interesująco. Wahaliśmy się długo -jechać czy nie jechać. J. stwierdził, że wiele razy spływał po górskich rzekach i dla niego to żadna atrakcja, więc nie jedzie. Ja miałam ochotę. Jasiek też uznał, że ma ochotę. Decyzja więc zapadła - pojedziemy we dwójkę. Tym razem zdecydowaliśmy się skorzystać z oferty naszej rezydentki. Drogo było przeraźliwie (60E za dorosłego, ale z dojazdem i posiłkami). Zdecydowaliśmy się na ten wariant, ponieważ chcieliśmy jechać ze znajomymi - uznaliśmy, że skoro jedziemy bez J., to przynajmniej tak będzie raźniej i będziemy mieć polską przewodniczkę - Agatę. W planach jest 4-godzinna jazda busikiem, do naszej grupy, ma dołączyć po drodze jeszcze jedna polska para i grupa Węgrów. Wyjazd jest o 6 rano, wstajemy więc o 5, szybko przygotowuję kanapki z produktów, jakie znalazłam w odebranym wieczorem z recepcji hotelu lunch-pakiecie.. Droga przed nami długa, a jeszcze musimy wstąpić do Baru, po Węgrów. Tam okazuje się, że organizatorem wycieczki jest znany nam już skądinąd Djoni. Niestety zaczynają się schody - Djoni źle policzył uczestników (zapomniał o naszej przewodniczce) i jest o jedną osobę za dużo - zaczynają się korowody, pada propozycja, żeby dzieci się ścieśniły (oprócz Jasia jest jeszcze młodszy syn znajomych i dwa węgierskie podrostki) albo niech siądą na kolana, albo niech nasza przewodniczka nie jedzie - na nic z tego się nie zgadzamy (co aż do wieczora będzie bulwersowało kierowcę — jakie te Polki są nieużyte!), w końcu tworzymy dodatkowe miejsce na poduszce między fotelikami i z godzinnym opóźnieniem ruszamy. Jazda jest długa, zahaczamy o stolicę Czarnogóry - Podgoricę (mała i nieciekawa); za to odkąd pokazała się rzeka Piva i jezioro Pivskie towarzyszą nam wspaniałe widoki - meandry rzeki wśród skał, koloryt jak na akwareli, sama droga składająca się z przepaści, serpentyn i bardzo gęsto utkanych tuneli. Zatrzymujemy się na moment na zaporze - tutaj widać jak kolosalny jest ten kanion - setki metrów pionowych skał wznoszących się nad gnająca w dole rzeką. Nic tak jak Natura nie potrafi zaimponować. Cel, jakim jest mała osada Pluzina, osiągamy ok. 12 (a więc mamy 2 godziny spóźnienia!). Zatrzymujemy się na niewielkim placyku wznoszącym się na urwisku u zbiegu Pivy i Tary. Jakiś barak, suszące się wiosła i kapoki, dwa dżipy i przysadzista drewniana karczma. Tam czeka na nas śniadanie - suszona szynka, sery, masło, chleb, pita z serem i herbata. O dziwo czarna, a nie żadna ziołowa. Siedzimy przy długich, drewnianych stołach ustawionych wokół pomieszczenia z paleniskiem. W kuchni wiszą miedziane kotły, garnki, na półkach dookoła poukładane są naczynia. Centralnie żarzy się duże palenisko nad którym wiszą kociołki z jadłem. Klimatycznie. Przy stole konwersacja się jednak nie klei - siedzimy z Węgrami, więc trudno o porozumienie poza zdawkowymi anglicyzmami. Po śniadaniu mamy czas na przebieranie się - wkładamy kaski i piankowe kamizelki na stroje kąpielowe, potem ładujemy się do dżipów i wyruszamy ścieżką nad urwiskiem do miejsca startu pontonów (AAAAAAAAAA!!!! Całe śniadanie podchodzi mi do gardła! Dobrze, że Jasiu zażył aviomarin) Po półgodzinnej jeździe wreszcie jesteśmy na miejscu — pontony już czekają, trzeba jeszcze ubrać buty (obowiązkowo, i jak się potem okaże, to bardzo sensowny obowiązek) i ewentualnie pianki - dla dzieci i innych chętnych (ja rezygnuję, ale Jasia z trudem wbijam w mokry kombinezon o jakieś 5 numerów za duży). Nasza załoga to nasza polska grupa (12 osób) z ponurym, groźnie wyglądającym tutejszym sternikiem (jak się później dogadaliśmy to szef tego całego interesu: www.tara-tour.com). Z góry nam zapowiada, że mamy go bezwzględnie słuchać, wiosłować, kiedy każe, nie ścigać się z innymi ekipami i w ogóle porządek ma być.. Na pontonie 6 osób robi za wioślarzy (też zostałam wioślarzem! Całe szczęście, że mam kajakarskie doświadczenia), dzieci upakowaliśmy do środka, siadły na ławeczce pomiędzy wioślarzami. Podstawowym zabezpieczeniem grube liny rozciągnięte na dnie pontonu. Pod nie musimy wsunąć stopy i w momentach utraty równowagi mocno się nimi trzymać (całe szczęście, że mamy piankowe buty, bo bez nich w chwilach harców pontonu trudno byłoby się utrzymać, albo byłoby to kosztem głębokich ran) Początki są straszne – woda nas zalewa, ponton staje dęba, fala wyrywa wiosło, a wiosłować trzeba właśnie najintensywniej na tych wirach (Szef wrzeszczy: WIOSŁUJ! WIOSŁUJ!!!!! Całe szczęście, ze mamy Agatę/, która może szybko tłumaczyć jego polecenia). Zaciskam zęby i powtarzam sobie, że mam tu Jasia, więc muszę wiosłować – to pomaga, a potem z każdym wirem jest już lepiej — nabieramy wprawy. Właściwie wiosłować cały czas nie trzeba, konieczne jest to tylko na wirach, a tam gdzie rzeka spokojnie płynie, można odpocząć i napić się wody – jest chłodna, przejrzysta, pyszna. W końcu nasza załoga zaczyna w rytmie szantowym liczyć pociągnięcia wiosłami — prujemy przez zalewające nas fale, mijamy Węgrów, Niemców i Rosjan – nawet nasz groźny Szef na to pozwala i nawet zaczyna przejawiać bardziej ludzkie cechy. Sielanka jednak nie trwa długo - stadami nadciągają ciemne chmury, zaczyna padać deszcz, biją pioruny, wieje zimny wiatr. A nas zalewa fala za falą. Dzieci przytulając się do siebie jak pisklęta trzęsą się z zimna i strachu, wiec jeszcze bardziej przyspieszamy i rezygnujemy ze zwyczajowego pikniku na plaży. Jasiu pyta: "Czy Titanic tak właśnie zatonął?". W końcu jednak i dzieci zaczynają dostrzegać urok takiej przygody – mają za zadanie utrzymywać rytm wioślarzy, więc ochoczo pokrzykują i wyliczają uderzenia wioseł. Nasz Szef decyduje, że przeczekamy nawałnicę pod skałą. Chwilę stoimy, burza cichnie, więc za chwilę równym rytmem prujemy do przystani. Gdy widzimy metę, mimo wszystko żal, że to już koniec. Na brzegu galopem zdejmujemy przyodziewek, wywlekam Jasia z przyklejonej pianki i biegniemy w górę do naszego busu, żeby się przebrać - już nam ciepło i czeka obiad, ja jem pstrąga, a Jasiu jagnięcinę i zapiekane w kociołku kartofle. Do tego podano grubo krojone warzywa – przepyszne jedzonko. Szef przysiada się do nas i nagle okazuje się przemiłym, wesołym człowiekiem. Twierdzi, że musiał robić groźne miny na pontonie, aby nas zdyscyplinować, to podstawowa kwestia bezpieczeństwa (w poprzednim dniu para Norwegów tak się wygłupiała, że powpadali do rzeki). Zastanawiam się, czy gdybym wcześniej wiedziała jak wygląda rafting, czy odważyłabym się zabrać dziecko... l jeszcze ta niespodziewana burza... Dobrze jest jednak czasem wskoczyć do głębokiej wody, bo oboje byliśmy zachwyceni i tak pijani wrażeniami, że przespaliśmy cała powrotną drogę... ***
Z Czarnogóry wróciliśmy jakiś czas temu, a ja ciągle o niej śnię. Wielki błękit, łódź kołysząca się na wodzie, widoki z góry na morze. Ciągle o niej śnię. Została we mnie w błękitnym góromorzu... 15.08. 2006
|